Journey without maps. Graham Greene.
Czyż nie byłoby to fascynujące odbyć podobną podróż jak Graham Greene w lutym 1936 roku? Nawet dzisiaj byłaby to niesamowita przygoda wędrować lasami północnej Liberii przez terytoria plemion Mano albo Dan czy spotykać się z przedstawiecielami takich społeczności jak Vai, którzy jako jedyni z afrykańskiech plemion mają swoje własne pismo sylabowe. Autor wyruszył z brytyjskiej kolonii Sierra Leone w obstawie tragarzy i przewodników w stronę granicy liberyjskiej i przez kilka tygodni pokonał marszem kilkaset kilometrów w upale i niesamowitej wilgotności. Codziennie towarzyszyły mu szczury, karaluchy i stek ciekawych chorób od malarii przez żółtą febrę do śpiączki włącznie. W przetrwaniu pomagała mu głównie whiskey i silna wola oraz ciekawość napotykanych ludzi. Podziw i szacunek należy się za wyczyn i ciekawy styl pisarski. Greene to przecież bardzo znane nazwisko. Jednak Gerard Periot bardziej mi zaimponował swoją wędrówką przez ten kraj. Cytaty:
„…the Krus, the great sailors of the coast, whose boast it is that they have never been slaves and have never dealt in slaves, have escaped Anglicanization. The native huts still stand among the palm trees on the way to Lumley Beach, the women sitting outside with their long hanging breasts uncovered”.
„But liars sometimes speak the truth”.
„Love was quite one-sided as it ought to be”.
„It is now, after all, unreasonable to fear a rat.”
„In Zigita it is quite easy to believe that there are men in Buzie country who can make lightning”.
„One of the old women had been in prison a month waiting trial. She was accused of having made lightning in her village…”.
„God made pencils, but man made india-rubber”.