Kilkanaście minut po godzinie dziewiątej rano mały Airbus katarskich narodowych linii lotniczych dotknął pasa startowego na lotnisku największej wyspy Seszeli – Mahe. Po dość sprawnych formalnościach wjazdowych znaleźliśmy się przed małym terminalem, gdzie wąska, przylegająca do niego droga zapełniona była przez pędzące małe autka i sporadyczne niebieskie autobusy hinduskiej marki Tata. Wskoczyliśmy do jednego z nich i pomknęliśmy na południe wyspy do przystanku przy Craft Village, gdzie miał znajdować się nasz mały bungalow do wynajęcia. Pomknęliśmy to dobre słowo, gdyż seszelscy kierowcy autobusów uznają tylko taki sposób jazdy za stosowny – mknięcie. Albo pędzenie. Każdy przystanek oddalony jest o kilkaset metrów, może kilometr od następnego, ale nie przeszkadza to im, aby przyspieszać do maksimum na tym krótkim odcinku tylko po to, aby po kilkunastu sekundach hamować z wielką energią. Bilet za taką przyjemność kosztuje 5 rupii seszelskich. Gdy dotarliśmy do Aux Cap La Nature Self Catering Apartments okazało się, że jest to duży, dwupiętrowy domek, gdzie właścicielka, mająca z pewnością korzenie hinduskie, przydzieliła nam niższe piętro tej pięknej willi. Domek był pomalowany na zielono, co współgrało z otaczającą go przyrodą – soczystą zielenią, bananowcami, drzewami chlebowymi, różnymi gatunkami palm i drzew tropikalnych. Właścicielka zażądała od naszej czwórki 55 euro za dobę. To podobno niewiele jak na warunki cenowe panujące na wyspach Seszeli. Po zostawieniu naszych bagaży wyruszyliśmy na południe wyspy do Anse Royale, ślicznej plaży, gdzie lazurowa woda oblewała biały piasek, który uformował tutaj półkole długości kilkuset metrów, odgrodzone od drogi bujną zielenią drzew takamaka, palm kokosowych i sporadycznych drzew kazuarynowych. Po kąpieli ruszyliśmy znów pędzącymi autobusami na północ, tym razem do stolicy tego wyspiarskiego państewka. W Wiktorii, bo tak nazywa się stolica Seszeli, znaleźliśmy przyzwoitą jadłodajnię i kantor. Kurs wymiany wyniósł dokładnie 15,15 rupii za jedno euro. Zjedliśmy frytki z hamburgerem za 45 rupii i wypiliśmy sok ze świeżych pomarańczy w cenie 40 rupii. Wieczorem dotarliśmy do naszego klimatyzowanego domku.
Ciężko wstawało się z wygodnych łóżek po wczorajszej nie przespanej nocy w samolocie lecącym z Kataru. Dotarliśmy więc dopiero około południa do Wiktorii, gdzie zjedliśmy całkiem smaczny obiad – krewetki z ryżem, soczewicą i świeżym chili za 40 rupii. Syci ruszyliśmy na zachód wyspy, gdzie szalony kierowca autobusu wspinając się na wzgórza górujące nad stolicą dowiózł nas po piętnastu minutach. Widoki po drodze były oszałamiające – piękne wyspy Morskiego Parku Narodowego Ste Anne wyłaniały się z błękitnych wód otaczających Wiktorię. Znaleźliśmy się na plaży Beau Vallon, pięknym kawałku białego piasku w kształcie księżyca, gdzie z drzew takamaka podrywały się śnieżnobiałe atolówki, a kazuaryny huśtały się na wietrze niczym miotły. Woda zachęcała do kąpieli więc długo nie zwlekając skorzystaliśmy z uroków Oceanu Indyjskiego. Około 16.00 wróciliśmy do Wiktorii i po przesiadce na głównym dworcu wyruszyliśmy na południe wyspy do Aux Cap, gdzie zlokalizowany jest nasz wynajęty dom. Hania, która miała 6 lat zwolniona była z opłaty za przejazd.
Około dziewiątej rano zjawiliśmy się już w Wiktorii obok pomnika Twa Zwazo, którego miejscowi określają jako Three Birds, symbolizującego pochodzenie ludności Seszeli z trzech kontynentów – Europy, Afryki i Azji. Tego dnia, a był to czwartek, przypadła 41. Rocznica Niepodległości Seszeli. Wszelkie obchody zaplanowano na stadionie L`Unity w okolicach godziny 17.00. Nie marnując czasu rankiem odwiedziliśmy Ogrody Botaniczne, gdzie oprócz egzotycznych gatunków roślin takich jak chociażby lodoicja seszelska, czyli palma coco de mer udało się nam zobaczyć ogromne żółwie lądowe pochodzące z atolu Aldabra. Gady za opłatą 50 rupii seszelskich można było karmić zielonymi liśćmi i przyglądać się im z bliska. Bilet wstępu do Ogrodów Botanicznych kosztował 100 rupii na osobę dorosłą. Dzieci zwolnione były z opłaty. Na obiad dotarliśmy do przydworcowej restauracji Butcher`s Grill, gdzie bardzo smaczne krewetki z makaronem serwowano za 45 rupii, a sok ze świeżych pomarańczy kosztował 40. Po drodze na Stadion L`Unity zatrzymaliśmy się przy jedynym w stolicy meczecie. Zastałem tam tylko trzech modlących się muzułmanów. Niewielki, kremowo-żółty meczet wyglądał imponująco na tle granitowych gór porośniętych bujną roślinnością. Huczne obchody rocznicy uzyskania niepodległości rozpoczęły się o 18.00. Przed stadionem odbywał się koncert muzyki na żywo, a z wielu straganów rozstawionych wzdłuż murów sprzedawcy oferowali cały asortyment chińskich, plastikowych zabawek oraz jedzenia od grillowanych kiełbasek poprzez frytki do smacznej ryby. Na głównej płycie stadionu odbywały się parady wojska seszelskiego i zaprzyjaźnionych krajów, które złożyły kurtuazyjną wizytę. Jeszcze przed zmrokiem organizatorzy przygotowali nie lada niespodziankę – nad stadionem przeleciało pięć helikopterów ciągnąc za sobą flagę Seszeli, a potem kilka pasażerskich małych samolotów zatoczyło pętlę na niskim pułapie. Na końcu, przed przemówieniem prezydenta i i kilku ważnych oficjeli, jeden z samolotów lecących dużo wyżej niż poprzednie wyrzucił czterech spadochroniarzy, którzy przez kilkanaście minut opadali wolno lądując na środku płyty boiska. Ostatni ze skoczków miał przypiętego do siebie jednego z lokalnych dygnitarzy. Całość spektaklu robiła niesamowite wrażenie. Do domu dotarliśmy już po zmroku.
Gdy około godziny dziewiątej rano dotarliśmy na przystanek publicznych autobusów przy Craft Village słońce mocno już ogrzewało drogę. Wyruszyliśmy tym razem na południe wyspy Mahe, aby przez Baie Lazare dotrzeć do Anse Louis, gdzie zlokalizowany jest chyba najbardziej luksusowy hotel na całej wyspie – Maya Luxury Hotel. Przylegająca do niego plaża jest bajecznie piękna. Tego dnia fale były dość spore, a lekko wzburzone morze odstraszało nas początkowo od kąpieli. Okazało się jednak potem, że wejście do wody jest dość łagodne i dzieci bez problemu mogą skakać wśród fal. Noc w hotelu Maya kosztuje 2500 euro za willę dwuosobową z prywatnym basenem i jeszcze kilkoma udogodnieniami. Nie zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę. Około 16.00 wyruszyliśmy autobusem do Wiktorii drogą Chemin la Misere. Zjedliśmy obiad i zrobiliśmy małe zakupy w sklepie: litrowe mleko w kartonie kosztowało 20 rupii, chilijskie wino czerwone 0,75 litra – 97 rupii, a czekoladowe ciastka – 25 rupii. Do domu dotarliśmy na kilka minut przez zmrokiem, który na Seszelach zapada dość szybko – zaraz po 18.00.
Nasz dwupiętrowy bungalow usytuowany jest w części wyspy Mahe zwanej Aux Cap, jakieś dwieście metrów w górę od głównej drogi biegnącej przy samej plaży. Idąc rankiem na przystanek musimy pokonać te kilkaset metrów schodząc stromo w dół, niemalże prosto do błękitnego oceanu. Autobus szybko przyjechał, więc około dziewiątej rano byliśmy już w stolicy na głównym dworcu autobusowym skąd na targ (Victoria Market) jest już bardzo blisko. W soboty targowisko jest najbardziej ruchliwe, co dało się już odczuć idąc bocznymi uliczkami prowadzącymi do hali targowej. Dziesiątki sprzedawców wystawiających swoje przeróżne towary od plastikowych wyrobów wykonanych w Chinach przez lokalne pamiątki z drewna aż po to, na co najbardziej czekaliśmy – tropikalne owoce. Tych było jednak najwięcej w samym sercu targu. Zielone, żółte i czerwone banany, których mogliśmy próbować do woli, jackfruity, mango, zielone i żółte papaje, olbrzymie kokosy, z których można było sączyć słodkawe mleko i dziesiątki różnych warzyw. Była oczywiście równie ciekawa część targu, na której rybacy wystawiali swój połów – przeróżne ryby wszelakich gatunków i rozmiarów, od znanych tuńczyków i kapitanów, przez płaszczki, aż do mało znanych gatunków o kolorze zupełnie czerwonym. To kłębowisko ludzi i towarów kontrastowało z pozostałą częścią stolicy, która zazwyczaj jest sennym miasteczkiem. Wychodząc przystanęliśmy przy stoiskach z perfumami i przyprawami, gdzie laski wanilii i cynamon miło drażniły zmysł powonienia. Położona jedną przecznicę obok targowiska świątynia buddyjska (kovil) była akurat otwarta. Trochę pstrokata, ozdobiona dziesiątkami posążków hinduskich bogów i świętych postaci wyglądała tutaj, w środku kreolskiej i kolonialnej zabudowy, jak mały meteoryt. Była jednak bardzo ciekawa, a przyjaźni hindusi zapraszali do środka nie pobierając żadnej opłaty. Przed świątynią na parkingu udało się nam dobić targu z taksówkarzem, co nie jest na Seszelach łatwą sprawą, zważając na fakt niesamowicie wygórowanych cen za stosunkowo krótkie przejazdy. Planowaliśmy, aby zabrał nas drogą Chemin Sans Souci przez Park Narodowy Morne Sechellois do restauracji The Station, następnie do ruin kapucyńskiej misji i dalej przez plantacje herbaty do miejscowości Port Glaud na przeciwległym krańcu Mahe. Taka przyjemność z podwiezieniem do naszego domu w Aux Cap w drodze powrotnej kosztowała nas 1000 rupii i zabrała nam cztery godziny. To drogo, ale było warto. Nie zobaczylibyśmy tych rzeczy w inny sposób próbując wdrapywać się po stromych zboczach w niedzielne popołudnie. Autobusy wtedy kursują zbyt rzadko. Widoki z restauracji The Station nie mają sobie równych – z okien rozpościera się panorama na sześć wysp tworzących Park Narodowy Ste Anne oraz małą, sztuczną wyspę Eden Island. Kolejny punkt widokowy jest przy ruinach misji, skąd widać zachodnie wybrzeże Mahe z zatoką Anse Louis i hotelem Maya. W Port Glaud jest bajecznie piękna plaża, na której spędziliśmy niecałą godzinę w cieniu palm oglądając kołyszące się jachty w małej zatoczce.
Ostatni dzień na największej wyspie Seszeli poświęciliśmy na odpoczynek na plaży Beau Vallon. Dotarcie tam kosztowało nas 10 rupii za osobę. Trzeba było najpierw dojechać z Craft Village do Wiktorii na główny dworzec, gdzie należy przesiąść się, płacąc za nowy bilet, na kolejny autobus jadący do Beau Vallon. W stolicy zjedliśmy także obiad w pobliżu dworca w restauracji Butcher`s Grill. Wieczorem spakujemy nasze rzeczy do plecaków i przyglądać się będziemy szybującym nietoperzom owocowym zwanym inaczej latającymi lisami czy bardziej fachowo rudawkami seszelskimi. To łagodne zwierzęta, z których przyrządza się tutaj smaczny gulasz. Na szczęście jest ich dużo i na razie nie są zagrożone wyginięciem.
Za cenę 300 rupii właścicielka Aux Cap Apartments zawiozła nas zaraz przed godziną szóstą rano, kiedy słońce nie wychyliło się jeszcze znad horyzontu, na mały krajowy terminal. O siódmej startował nasz niewielki samolot Twin Otter w kierunku wyspy Praslin, gdzie miał wylądować dwadzieścia minut później. Do naszego apartamentu o dźwięcznej nazwie Belle Vacance dotarliśmy zaraz po godzinie ósmej. Cena za luksusowy domek z łazienką, kuchnią, sypialnią, jadalnią, tarasem i basenem wyniosła 65 euro za naszą czteroosobową rodzinę. Taksówki na wyspie są drogie – z Grand Anse do Anse Volbert kierowcy życzą sobie minimum 200 rupii, ale raczej cena będzie oscylowała w granicach 300-400. Komunikacja autobusowa działa podobnie jak na stołecznej wyspie Mahe – z jednego krańca wyspy na drugi kursują małe autobusy, gdzie cena biletu wynosi 5 rupii. Na plaży Anse Volbert przechadza się wielu sprzedawców przeróżnych wycieczek na pobliskie wyspy. Nas interesowała jutrzejsza przeprawa na Couriese, Cousin i St Pierre. Taka wycieczka obejmująca trzy wyspy to wydatek od 80 do 140 euro. Nam udało się ustalić cenę 250 euro za dwie osoby dorosłe i dwójkę dzieci (6 i 8 lat) wraz z transferem z hotelu do Anse Volbert skąd odpływają łodzie. Przed zmrokiem dotarliśmy do Belle Vacance, gdzie z chęcią wskoczyliśmy do ciepłego basenu.
O 8.30 zjawił się kierowca, który zabrał nas na plażę Anse Volbert, gdzie niewielka łódź motorowa z małym daszkiem czekała już na nas. Wiało dość mocno i po kilku chwilach okazało się, że lądowanie na wyspie Cousin będzie dzisiaj niemożliwe. Wyruszyliśmy więc na Couriese, gdzie ogromne żółwie lądowe przechadzają się po całej wyspie, nie będąc niepokojone przez nikogo poza ciekawskimi turystami, którzy robią wszelakie możliwe ujęcia zdjęciowe z wielkimi gadami w tle. Spacer z jednej strony wyspy na drugą, gdzie mieliśmy przygotowany ciepły posiłek, zajął niecałą godzinę. Po obiedzie był jeszcze czas na relaks na pięknej plaży. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy malowniczych wysepkach St Pierre i St Paul, gdzie jasnobrązowe granitowe skały wystające z oceanu kontrastują z błękitem wody i zielenią palm. Przy skalistym brzegu można nurkować obserwując podwody świat. Udało mi się nawet dostrzec morskiego żółwia i skrzydlicę. Przed piątą po południu dotarliśmy do naszego domu.
Środę poświęciliśmy na wycieczkę do najbardziej malowniczej plaży całej wyspy Praslin. Aby dotrzeć do Anse Lazio, bo tak nazywa się owy kawałek białego piasku ułożonego w kształcie półksiężyca przy lazurowej wodzie i w otoczeniu drzew takamaka, kazuaryny i kilku gatunków palm, trzeba z Grande Anse, gdzie położony jest nasz hotel, pojechać autobusem o numerze 61 do ostatniego przystanku na trasie tej linii czyli Anse Boudin na północnym-zachodzie wyspy. Stamtąd pozostanie nam już tylko przejść jedno strome wzgórze i dotrzeć do faktycznie bajecznej plaży. Przy Anse Lazio jest tylko jedna restauracja serwująca posiłki. I to bajońsko drogie posiłki. Za hamburgera z frytkami trzeba zapłacić 250 rupii, a za zwykłą kanapkę z szynką i serem blisko 200. Korzystanie z plaży jest za to zupełnie, ale to zupełnie darmowe. Tego dnia były, ku uciesze naszych dzieci, dość duże fale, które stwarzały doskonałe warunki do wodnej zabawy. Wypływając jednak kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów od linii brzegowej można dostrzec ciekawy podwodny świat w tym płaszczki i szereg innych morskich stworzeń.
Około 16.00 wróciliśmy autobusem do Grande Anse płacąc zwyczajowo 5 rupii za osobę.
Umówiony taksówkarz nie zjawił się o godzinie 8.30 w naszym hotelu. Chcąc zdążyć do Cote d`Or czyli plaży Anse Volbert skąd odpływają łodzie na wyspę Cousin, na którą dziś teoretycznie można dotrzeć, gdyż morze jest spokojniejsze, musieliśmy wynająć taksówkę. Z hotelu Indian Ocean znajdującego się zaraz obok naszego Belle Vacance recepcjonistka zadzwoniła po taksówkę i za pięć minut siedzieliśmy w wygodnym aucie pędzącym do Anse Volbert. Taksometr pokazał 350 rupii, ale zapłaciliśmy ze zniżką 300. Sprzedawca naszej wycieczki, rastaman o imieniu Jean Paul, okazał się zwykłym oszustem. Nie dość, że nie wysłał po nas umówionej taksówki, to teraz na plaży musieliśmy niemalże siłą przekonać go, aby znalazł nam łódź motorową, która zawiozłaby nas na wyspę Cousin. Znalazł. I popłynęliśmy. Ale jaka to była przeprawa. Spokojny ocean w wodach przybrzeżnych okazał się już nie tak spokojny, gdy otwarty przesmyk na południe od Praslin dał o sobie znać. Naszą małą łupinką z jednym silnikiem rzucało niczym piłeczką do tenisa stołowego. Znikaliśmy w kilkumetrowych falach na kilka sekund tylko po to, aby wynurzyć się po chwili. Na szczęście nie trwało to długo. Po 30-40 minutach dotarliśmy na nieco spokojniejsze wybrzeże wyspy Cousin. Nie mogliśmy jednak od razu dobić do brzegu, mimo że wybrzeże nie było skaliste. Przed piękną piaskową plażą piętrzyły się dość duże fale. Musieliśmy przesiąść się więc na jeszcze mniejszą łódkę, która rozpędem wpadła na biały piasek. Jeszcze z wody widać było, że to wyspa ptaków, gdy setki rybołówek cienkodziobych, atolówek i pojedyncze faetony krążyło nad lądem. Blisko dwugodzinna wędrówka po wyspie to istny raj dla miłośników ptaków. Faetony żółtodziobe z małymi gnieżdżące się pół metra od ścieżki dla zwiedzających, setki rybołówek cienkodziobych nad głowami i czarno-białe sroczyki seszelskie stanowiły niesamowity widok. Po spokojniejszym powrocie na Praslin dzieci kąpały się jeszcze dwie godziny w wodach przy Anse Volbert zanim wróciliśmy do domu. Na wyspę Cousin można udać się samemu wynajmując łódź. Trzeba wtedy zapłacić 500 rupii opłaty tytułem wstępu do rezerwatu.
Incydent z nieuczciwym rastamanem-sprzedawcą wycieczek zgłosiłem na komisariacie policji w Baie Ste Anne poświęcając na to prawie trzy godziny. Po wczesnym obiedzie w restauracji take-away zlokalizowanej w centrum przy plaży Grand Anse (smaczne spaghetti – 50 rupii, ryż z soczewicą i sałatką – 50 rupii) udaliśmy się autobusem do Valle de Mai. Wstęp jest drogi – 350 rupii za osobę dorosłą. Nasze dzieci (6 i 8 lat) weszły za darmo. Park, wpisany na listę UNESCO, jest naprawdę warty odwiedzenia. Niestety ilość zwierząt, którą można przez kilka godzin dostrzec trochę rozczarowuje. Nam udało się zobaczyć hałaśliwe szczeciaki grubodziobe naśladujące czarne papugi , ślimaki i jaszczurki.
Małe piwo Eku o pojemności 0,28 litra kosztuje 25 rupii, dlatego też w drodze powrotnej kupiłem cztery sztuki. To dość niedrogo jak na Seszele.
O 10.00 mieliśmy się stawić się na posterunku policji w Baie Ste Anne, co też uczyniliśmy ochoczo, mając nadzieję na odzyskanie chociażby części naszej należności. Niestety dowiedzieliśmy się, że niejaki Jean Paul (nasz oszust) jest w areszcie, ale pieniędzy nie ma. Zjedliśmy więc smaczny obiad w restauracji zwanej tutaj potocznie Take-away za 40-50 rupii za hamburgera i pojechaliśmy autobusem nr 61 do ostatniego przystanku czyli Anse Budin. Stamtąd jeszcze trzeba nam było przejść pieszo wzgórze i znaleźliśmy się na plaży Anse Lazio. Wieczorem wracaliśmy drogą południową linią 62. Jest to chyba najsłabiej zamieszkany obszar wyspy Praslin, gdzie można jeszcze zobaczyć jak Seszelczycy żyją spokojnie, nie mając ciągłego kontaktu z hałaśliwymi turystami.
Australijskiej produkcji, mały prom-katamaran o dźwięcznej nazwie Cat Rose, o godzinie 10.00 odpływał na wyspę La Digue. Cena to 14 euro za osobę w jedną stronę. Dzieci do 12 roku życia płacą połowę mniej. Jadąc do portu taksówką za 300 rupii, gdyż w niedzielę autobusy kursują rzadko i nie zabierają pasażerów z dużymi bagażami, zatrzymałem się na posterunku policji mając jeszcze ostatnią nadzieję na pozytywne rozwiązanie sprawy rastamana-oszusta. Ku mojemu zupełnemu zaskoczeniu, dość sporych rozmiarów miła policjantka poinformowała mnie, że odzyskali 1000 rupii. Nie za bardzo chciałem w to wierzyć, ale nie miałem wiele do stracenia, gdy poprosili mnie, abym zaczekał 15 minut, po których mieli mi wręczyć pieniądze i odwieźć wprost na prom. Tak też się stało. Gdy Ania z dziećmi przyglądała się wpływającemu katamaranowi do portu ja, w obstawie dwóch policjantów, wjechałem na nabrzeże. “You are the best policemen in the world” – rzekłem do dwóch funkcjonariuszy na służbie, co wywołało szeroki uśmiech zadowolenia na ich twarzach.
Przeprawa promowa trwała tylko 15 minut, gdyż La Digue jest położona jedynie kilka kilometrów od Praslin. Z przystani musieliśmy wędrować z ciężkimi plecakami blisko 20 minut do wynajętego wcześniej przez internet Sitronelle Guesthouse. Mały domek z łazienką i tarasem na dwa krzesła i stoliczek to wydatek 70 euro za dobę. Mili właściciele widząc, że jesteśmy z dwójką małych dzieci, wstawili nam do pokoju trzy łóżka – jedno duże i dwa małe. Zostawiwszy bagaże wróciliśmy do portu, gdzie wynajęliśmy cztery rowery na cztery dni. Wyjściowa cena to 100 rupii za rower za jeden dzień. Wyposażeni w jednoślady ruszyliśmy do restauracji Take-away na obiad – 50 rupii za spaghetti albo smaczną rybę z ryżem, ewentualnie kurczaka z frytkami. Następnie przez plantację L`Union, gdzie trzeba było zapłacić 100 rupii wstępu za osobę dorosłą, dotarliśmy do plaży Source d`Argent. W trakcie popołudniowego przypływu nie wyglądała jednak tak malowniczo jak na pocztówkach czy w prospektach, ale nie można jej było odmówić urody. Ogromne granitowe skały, o które rozbijały się fale kontrastowały z zielenią drzew takamaka i palm oraz błękitem wody.
Poniedziałek poświęciliśmy na dotarcie na wschodni kraniec wyspy. Rankiem, po śniadaniu – mleko litrowe w sklepie to koszt 15 rupii, a płatki kukurydziane w dużym opakowaniu 335 gram 35 rupii – wstąpiliśmy na kawę do restauracji Fish Trap przy samym nabrzeżu portowym, aby skorzystać z darmowego internetu. Kawa kosztuje tutaj, bagatela, 55-85 rupii. Tutaj, na La Digue, wszystko jest drogie. Bardzo drogie. Droga z portu wiedzie najpierw na północ, mijając malowniczy cmentarz, a następnie dochodzi do luksusowego hotelu Patatran prawie na północnym krańcu wyspy. Dalej wąska, wybetonowana nawierzchnia poprowadzi nas na południe aż do zatoki Anse Fourmis, gdzie zwyczajnie kamienie zatarasują dalszy przejazd drogą. Po drodze będziemy mijali kilka straganów z owocami i dwie, może trzy restauracje. Po za tym nic, tylko szumiący ocean i piękne, białe plaże.
Ten dzień zaplanowaliśmy na wycieczkę na południową plażę Grand Anse. Droga wiedzie pagórkami wewnątrz wyspy i jest cała wybetonowana. Z przystani promowej nie jest dalej niż pięć kilometrów. Gdy dotarliśmy po niecałej godzinie pedałowania z naszą małą, sześcioletnią podróżniczką, rozpostarł się przed nami bardzo malowniczy widok. Wielka Zatoka czy Grand Anse jak mawiają miejscowi ma co najmniej kilkaset metrów szerokości i po obu stronach otaczają ją ogromne granitowe skały koloru brązowego kontrastującego z błękitem niespokojnego morza. Na tej plaży trzeba uważać z kąpielą – zdarzały się utonięcia za sprawą silnych prądów i fal rozbijających się o piaszczystą plażę. Po krótkiej kąpieli wróciliśmy do La Passe, gdzie zjedliśmy smaczny obiad w barze o nazwie Zerof Take-away. Kurczak z frytkami kosztował 50 rupii, a spaghetti 55 rupii. Po obiedzie zajrzeliśmy jeszcze raz do małego Rezerwatu Muchodławki lśniącej (Veuve Reserve) i mieliśmy szczęście. Obok informacji zlokalizowanej zaraz przy wejściu przyleciała i usiadła na gałęzi brązowo-czarno-biała samiczka muchodławki. Zdążyłem zrobić zdjęcie.
Ostatni dzień na wyspie La Digue spędziliśmy częściowo w hotelu La Domaine de L`Orange, bodajże najlepszym hotelu na wyspie, korzystając tam z potrzebnego nam łącza internetowego. Tutaj przy zakupie kawy czy innego napoju można bezpłatnie skorzystać z wifi. Obiad zjedliśmy w Gala Takeaway, gdzie ceny ostrego kurczaka z ryżem albo kulek rybnych z sałatą i ryżem wahały się od 50 do 60 rupii. Smaczne ciasto kawowe czy kokosowe to wydatek 10 rupii. Kilkaset metrów za cmentarzem rozpoczyna się ładna plaża, gdzie rafa koralowa odsłania się częściowo w trakcie odpływu. Tam spędziliśmy ostatnie godziny na La Digue. Na kolację zjedliśmy dużą papaję za 40 rupii i 6 bułeczek za 10 rupii.
Rankiem o godzinie 7.30 odchodził nasz prom na wyspę Praslin, skąd mieliśmy złapać następny o 9.00 na stołeczną Mahe. Wszystko przebiegło bez niespodzianek, no może poza tym, że promem trochę bujało na falach i nie każdy pasażer czuł się dobrze. Wysiadając z promu postanowiliśmy wykorzystać efektywnie ostatnie pięć godzin na Mahe. Po długich negocjacjach znaleźliśmy taksówkarza, który zgodził się za 60 euro spędzić z nami ten czas. Najpierw zawiózł nas do czynnej do południa fabryki herbaty, gdzie widzieliśmy kobiety zbierające liście herbaciane na plantacji i cały proces produkcyjny wraz z maszynami do tego używanymi. W małym sklepiku można nabyć tutaj cały asortyment herbat – od taniej seszelskiej herbaty waniliowej po dużo droższe mieszanki ładnie pakowane w torebki. Następnie zjechaliśmy do Victorii na obiad do Butcher`s Grill. Na koniec przejechaliśmy na południe wyspy do fabryki rumu Takamaka, gdzie można było kupić butelkę białego rumu o pojemności 0,75 litra w cenie 270 rupii, a małą – 0,375 litra za 140 rupii. Jak się okazało to nie są dobre ceny, gdyż na lotnisku, na które dotarliśmy zaraz po godzinie 15.00, taki sam rum w strefie bezcłowej kosztuje już tylko 210-220 rupii za 0,75 litra. Fabryka jest jednak warta odwiedzenia. Oprócz wizyty w samej destylarni (wycieczki z przewodnikiem odbywają się dwa razy dziennie o 11.30 i 13.30) można tutaj także usiąść i zjeść smaczny posiłek popijając go rumem lub kawą w pięknej restauracji zlokalizowanej w drewnianej, kolonialnej willi. Po godzinie 18.00 odlatywał nasz samolot do stolicy Kataru – Dohy. Wyspa Mahe widziana przez iluminator samolotu prezentuje się naprawdę fantastycznie.