Równoleżnik zero. Olgierd Budrewicz.
(DRC, Kongo, Burundi, Rwanda)
Właściwie to nie wiedziałem zaraz po skończeniu czytania co o tej książce myśleć. Napisana przez sławnego polskiego podróżnika, reportera i dziennikarza Olgierda Budrewicza powinna być na wysokim poziomie i nietuzinkowa. I z jednej strony może i taka jest, ale trochę mnie rozczarowała. Może to wynik tamtych czasów i mody pisarskiej panującej wtedy (książka była wydana w 1971 roku), ale razi mnie trochę jej powierzchowność i sam pomysł pochwalania myślistwa czy mówiąc dosłownie zabijania zwierząt, które dzisiaj są już w dużej mierze na wyginięciu. A już pomysł zabrania do Polski obciętej nogi słonia upolowanego, gdzieś nad rzeką Ubangi zakrawa na kompletną arogancję i kpinę z afrykańskiej przyrody. Może to jednak tylko moje odczucia, i może prawie pięćdziesiąt lat temu miało to inny wydźwięk. Nie wiem. Ponad połowa książki traktuje o bardzo ciekawym (przynajmniej dla mnie) kawałku Afryki równikowej – Kongu Brazzaville i postaci Stanisława Hempla, znanego polskiego myśliwego w tym regionie Afryki. Są to jednak informacje niezbyt szczegółowe i skrótowo opisujące ten kraj. W pozostałych rozdziałach autor przeniesie nas na chwilę do Kinszasy zwanej wtedy Leopoldville, aby na końcu przelecieć samolotem do Burundi i Rwandy. Cytaty:
“Że ten tropikalny, dziki, dżunglą porosły kraj wielkości połowy Europy zamieszkuje dwieście plemion, mówiących sześdziesięcioma językami i dialektami, że w chwili uzyskania niepodległości Kongo miało siedemnastu (!) czarnych obywateli z wyższym wykształceniem, w tym ani jednego inzyniera i ani jednego lekarza”.
“… Pod naciskiem wydarzeń i w obliczu poparacia udzielonego demonstrantom przez amię kongijską, Fulbert Youlou zrezygnował ze stanowisk prezydenta, premiera, burmistrza miasta Brazzaville, posła do parlamentu i tuzina innych godności. … Youlou, maleńkiego wzrostu kabotyn w sutannie, odszedł w zacisze domowe. Pozostawił po sobie pamięć jedynego przywódcy afrykańskiego, który złożył oficjalną wizytę państwową Czombemu w kilka dni po zamordowaniu Lumumby; który uznał niezależność Katangi i zawarł z nią pakt przyjaźni. Pozostawił po sobie pamięć sztubackich wygłupów na międzynarodowej konferencji szefów państw afrykańskich w Addis Abebie, kiedy to straszył swych przeciwników politycznych dzikimi okrzykami na korytarzach”.
“Hrabia de Brazza, trochę awanturnik, a trochę romantyk i poeta, wielki rywal Stanleya, założył miasto swego imienia w 1882 roku. Później z powodzeniem posuwał się w głąb kontynentu, zawierając traktaty z murzyńskimi wodzami i zagrabiając szmat ziemi dla Francji”.
“Watussi obciążają ambasadora Bernarda de Logiest odpowiedzialnością za wszystko, co stało się w tym kraju od 1958 roku, czyli od chwili objęcia przez niego placówki w Kigali. To on doprowadził do zbrojnego starcia pomiędzy uciskaną od wieków większością Hutu, a rządzącymi Watussi, to on wyrzucił króla, to on wreszcie zmontował wybory, które oddały władzę w ręce dawnych niewolników i sług. No tak, Watussi byli i są w mniejszości, ich rządy nie należały do sprawiedliwych, dwór królewski słynął przez setki lat z przepychu, zgnilizny i kompletnej izolacji narodu. Ale Watussi przerastają Hutu nie tylko wzrostem. Sprawa zaś została załatwiona w sposób mechaniczny, a decyzje kolonizatorów nie wypływały ze szlachetnych intencji – po prostu Watussi żądali pełnej niepodległości, natomiast z Hutu można robić, co się chce (przynajmniej na razie)”.