Z namibijskiego miasta Tsumeb do zambijskiego Livingstone dwa razy w tygodniu kursuje autobus linii InterCape. Jazda trwa nocą, więc pozwala na spanie w autobusie i zaoszczędzenie czasu i pieniędzy. Autobusy linii InterCape to, jak na tutejsze warunki, naprawdę luksusowe maszyny. Mają klimatyzację, duże, wygodne fotele i toaletę. Rankiem docieramy na granicę w miasteczku Katima Mulilo, gdzie czekają nas formalności wizowe. Koszt 14 dniowej wizy turystycznej to 25 USD. Można uniknąć tego wydatku rezerwując wcześniej jakikolwiek hotel na terenie Zambii i prosząc jednocześnie o udział w programie Visa Waiver Programme. Personel hotelu wysyła odpowiedni faks na granicę i podczas naszej wizyty na granicy celnik mając przed sobą owe potwierdzenie rezerwacji z hotelu wystawia nam wizę za darmo.
Do Livingstone dotarliśmy około 13.00 i udaliśmy się do Faulty Towers Camp. To dobrze wyposażony kemping położony przy głównej drodze prowadzącej do wodospadów. Są tam czyste prysznice z ciepłą wodą, basen i kuchnia dla osób gotujących na własną rękę. Dla bogatszych turystów jest restauracja i bar.
Codziennie o 13.00 kucharki częstują darmowymi naleśnikami.
Koszt rozbicia namiotu to 20 000 ZK na osobę.
Właściciele kempingu oferują codziennie, około godziny 11.00, darmowy transport nad wodospady. Wodospady Wiktorii można zwiedzać także ze strony Zimbabwe. Po stronie zambijskiej trzeba uiścić 10 USD lub 40 000 kwacha tytułem wstępu.
Wodospady robią na nas niesamowite wrażenie. Huk i ogrom wody spadającej w dół kanionu tworzą wyjątkową atmosferę. Dla osób, które robią zdjęcia polecam zabrać peleryny i pokrowiec na aparat. Wszędzie unosi się wodny pył. Przy wejściu można wypożyczyć płaszcze wodoodporne za 2 USD.
Nad wodospadami spędzić można parę godzin wpatrując się w setki tysięcy litrów spadających w skalną rozpadlinę. Po południu próbujemy złapać lokalnego minibusa do miasta, ale nic akurat nie jechało. Pomysł spaceru (15km) wybili nam z głowy pracownicy kempingu. Po dwudziestu minutach udaje się złapać taksówkę w której jadą dwie murzynki. Płacimy 10 000 ZK za kurs do centrum.
Centrum Livingstone. Bezrobocie sięga tu 80%.
Jutro planujemy pojechać do stolicy. Do Lusaki kursuje kilka firm, ale po lokalnym wywiadzie decydujemy się na autobus firmy Mazhanga Family. Koszt biletu to 60 000 kwacha.
Nazajutrz rano czekamy na umówionego taksówkarza. Niestety dla Afrykańczyków czas nie gra roli i widocznie stwierdził, że 6 rano to dla niego zdecydowanie za wcześnie na wstawanie i po prostu nie przyjechał. Było jeszcze zupełnie ciemno, a do miejsca skąd odjeżdżały autobusy dobre 20 minut marszu. Poczekaliśmy przed kempingiem i za dziesięć minut pojawiły się pierwsze taksówki. Zagwizdałem. Taksówkarz podjechał. Zażyczył sobie 5000 ZK za kurs na stację. Wyboru nie było więc wsiedliśmy.
Autobus rodziny Mazhanga był w niezłym stanie. Zanim ruszyliśmy do środka wszedł ktoś kto przypominał księdza. Może i nawet nim był. Rozpoczął modły, które trwały dobre pół godziny. Spóźnienie murowane, ale kto by się tym tu przejmował. Ważniejsze jest poświęcenie autobusu, aby nie spotkały go żadne wypadki. W kazaniu ksiądz zawarł jeszcze parę wskazówek jak dobrze żyć, na wypadek gdyby zaspani pasażerowie zapomnieli o tym. Na koniec przeczytał fragment Biblii i opuścił autobus.
Na miejsce dotarliśmy po 13.00. Nocujemy na kempingu Chachacha za 5 USD za osobę.
Lusaka nie jest ładnym miastem. Główna arteria – Cairo Road – biegnąca przez środek miasta skupia najlepsze sklepy, urzędy, knajpki i banki. Wszystkie budynki przypominają szare socjalistyczne konstrukcje z przed kilkudziesięciu lat. Największy supermarket Shoprite straszy swoim wypalonym gmachem. Kilka miesięcy wybuchł tam pożar, ale nikt się nie kwapi, aby coś z tym zrobić.
Lusaka nie jest jakoś specjalnie niebezpieczna, ale kieszonkowcy kręcą się po ulicach i obserwują turystów, których jest jak na lekarstwo. W dzielnicach bardziej oddalonych od centrum prywatne domy ogrodzone są płotami pod napięciem albo wysokimi murami.
Z Lusaki zmierzamy na wschód do miejscowości o dźwięcznej nazwie Chipata. Wybieramy tym razem autobus linii Mark`s Motorways. Przed wyjazdem odbywa się znany nam już spektakl z księdzem w roli głównej. Czary zadziałały i szczęśliwie dojeżdżamy do celu. Chipata to największe miasto przy granicy w Malawi i dobra baza na wypady do Parku Narodowego South Luangwa. Warto zostać tu chociaż jedną noc. Jest tu kilka sklepów, urzędów, knajpek i tętniący energią targ.
Nocujemy w pięknie położonym na wzgórzu kempingu Dean`s Hill View Lodge. Rozciąga się stąd wspaniały widok na całe miasteczko. Płacimy 5 USD za osobę.
Do Mfuwe będącym bramą wjazdową do Parku Narodowego South Luangwa można dojechać minibusem za 40 tysięcy kwacha. Jest to jednak jakieś 6 godzin jazdy po wybojach. Busy odjeżdżają jak się napełnią czyli czasami oznacza to pół dnia czekania i pół dnia jazdy. Nam udaje się dogadać z parą Belgów, którzy jadą w tym samym kierunku. Wynajmujemy za 300 tysięcy taksówkę i po trzech godzinach pędzenia jesteśmy w Mfuwe. Taksówkarz podwozi nas do Flatdogs Camp (polecam wcześniejszą rezerwację). Po drodze widać pierwsze słonie spacerujące w wyschniętym korycie rzeki.
Park Narodowy South Luangwa to najlepsze miejsce w Zambii i jedno z bardziej interesujących w całej Afryce jeżeli chodzi o różnorodność fauny i krajobrazu. Zaraz przy granicy parku ulokowało się kilka luksusowych kempingów. Wybraliśmy Flatdogs Camp (www.flatdogscamp.com) i nie żałujemy. Usytuowany jest nad rzeką Luangwa i posiada wszelkie udogodnienia dla podróżujących. Jest tu basen, czyste toalety, restauracja, bar, platformy umieszczone w koronach drzew na których można rozbić namiot. Mają też domki dla turystów o różnym standardzie.
My rozbijamy namiot na platformie, ale ostrzegają nas na samym początku przed małpami otwierającymi namioty i kradnącymi jedzenie. Kemping jest nie ogrodzony, także słonie często tu zaglądają w poszukiwaniu pożywienia. Trzeba naprawdę uważać.
Za noc w namiocie płacimy 10 USD na osobę.
Jeszcze tego samego dnia wybieramy się na wieczorne safari. Kilkuosobowe auta wjeżdżają przed zmrokiem do parku. Mamy kierowcę i przewodnika. Koszt takiego safari to 35 USD na osobę i trwa ono ponad 4 godziny.
Mamy szczęście. Widzimy wylegujące się nad brzegiem rzeki lwy, zebry, hipopotamy, żyrafy, krokodyle, antylopy, słonie i mnóstwo ptactwa. W drodze powrotnej coś co nie zdarza się tu podobno codziennie – polujący lampart zostaje zauważony przez naszego przewodnika. Siedzimy blisko godzinę w aucie oglądając jak podchodzi na kilka metrów do małej antylopy.
Rankiem podobne safari (także 35USD) pozwala nam zobaczyć jak zwierzęta budzą się do życia.
Oprócz kosztów za same jazdy z przewodnikiem trzeba ponieść jeszcze koszt wstępu do parku. Jest to 25 USD na osobę za 24 godziny.
Decydując się na wieczorne safari i poranne następnego dnia możemy zapłacić tylko raz owe 25 USD za wstęp.
Czas mija dość szybko, szczególnie w takim magicznym miejscu. Umówiony taksówkarz zabiera nas i parę Belgów z powrotem do Chipaty (300 tysięcy ZK), skąd za 40 tysięcy kwacha kontynuujemy podróż do granicy. Na posterunku zambijskim odprawa przebiega bez problemów i w miłej atmosferze żegna nas duży napis „Corruption Free Zone”. Jednak po stronie malawijskiej sytuacja zmienia się diametralnie. Ale to już w relacji z Malawi…