Dzień 1 (4 grudnia 2020)
Lecąc nad południowym Sudanem spoglądając na szachownicę pól odnosi się wrażenie ogromnej harmonii i porządku. Wszystko wygląda na skrzętnie zaplanowane i wytyczone jakby od linijki. Nawet wioski rozłożone są na planie prostokąta. Zbliżając się jednak do stolicy kraju, obniżając jednocześnie pułap, małe okienka samolotu pozwalają nam dojrzeć nieco inny świat. Przedmieścia Chartumu nie są już tak idealnie zaprojektowane. Wkrada się tutaj odrobina chaosu. Wszystko jest koloru brązowego, w różnych jego odcieniach. Potem widać już drogi i sunące po nich wolno auta, a potem już mały terminal lotniska.
Kilka minut po godzinie 13.00 wydostajemy się na zewnątrz i z naszym kierowcą pędzimy do hotelu Khartoum Plaza, gdzie otrzymujemy pokój na czwartej kondygnacji.
Po godzinie 16.00 dojeżdżamy do jednego z cmentarzy, gdzie w każdy piątek suficka mniejszość odprawia modły i tańce chcąc jednoczyć się z absolutem. Tym razem, przez pandemię covid-19, ceremonia była bardzo skromna. Udało się nam jednak porozmawiać z wieloma osobami i przyjrzeć się bliżej mieszkańcom. Po zmroku meldujemy się z powrotem w hotelu, zatrzymując się wcześniej na kolację w syryjskiej restauracji.
Dzień 2
Około godziny 8.00 rozpoczęliśmy wyjazd z Chartumu. Korków na szczęście nie było i trasa do Starej Dongoli przebiegła w miarę sprawnie. No, może nie licząc jednej czy dwóch małych awarii spowodowanych brudym paliwem, które zatykało filtry naszego silnika. Obecnie w Sudanie są dość spore problemy z zakupem paliwa. Rząd nie ma waluty na jego zakup, przez to w całym kraju pojawiają się gigantyczne kolejki przed stacjami benzynowymi. Zdobycie benzyny na czarnym rynku także nastręcza wielu kłopotów. Chcąc zwiedzić stanowisko archeologiczne w Starej Dongoli trzeba zapłacić 13 dolarów amerykańskich. I uwaga – tylko w takiej walucie można to zrobić. Największe wrażenie robi tutaj widok na Nil i muzułmańskie grobowce przypominające swoimi sylwetkami ogromne ule. To miejsce warte jest odwiedzenia. Zdecydowanie.
Wieczorem wjeżdżając do Karimy zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy wzgórzu Jebel Barkal i pobliskich piramidach, które majestatycznie stoją na tle pustyni. Kolacja w jednej z restauracji w Karimie to wydatek 500 funtów. Kurczak, chleb, sos i baklawa na deser. 40 funtów – tyle kosztuje szklanka smacznej herbaty i jednej z ulicznych sprzedawczyń.
Dzień 3
Po śniadaniu składającym się tradycyjnie z omleta i pieczywa ruszyliśmy do stanowiska archeologicznego Nuri. Miejsce to poza ciekawymi piramidami słynie w całym kraju z owoców mango. Grudzień to nie jest sezon na te owoce więc drzewa zastaliśmy zupełnie bez owoców. Same piramidy są ciekawe i warte odwiedzenia. Kolejnym punktem było El Kurru. Tutaj ciekawostką są grobowce, gdzie schodząc do podziemi zobaczymy malowidła naścienne przedstawiające kuszyckie motywy. W południe, w pełnym słońcu dotarliśmy z powrotem do Karimy, gdzie w przydworcowej restauracji zjedliśmy kurczaka z pieczywem. Po południu kłopoty z autem stały się na tyle poważne, że ledwie dojechaliśmy do podnóża góry Jebel Barkal. Wspięliśmy się na szczyt skąd rozpościera się przepiękny widok na Nil i okalające go zielone gaje palmowe, a także Karimę ulokowaną zaraz przy brzegu. Z drugiej strony zobaczymy pustynię z grupą piramid i drogą biegnącą zaraz obok. Potem z wielkimi trudami i bardzo powolutku dowlekliśmy się do naszego hotelu. Nasze auto nie nadaje się już do dalszej jazdy. Rankiem mają nam przysłać nowe ze stolicy. Inszallah.
Dzień 4
Faktycznie równo o godzinie 10.00 podjechała pod nasz hotel identyczna Toyota jak ta którą opuściliśmy Chartum. Uśmiechnięty Sudańczyk przekazał kluczyki naszemu kierowcy. Jeszcze czekała nas wycieczka na stację benzynową w celu zatankowania długo poszukiwanej ropy. Sudan boryka się aktualnie z dużym deficytem paliwa. Spowodowane jest to brakiem waluty i generalnie opłakanym stanem narodowych finansów. Na każej stacji tworzą się gigantyczne kolejki po reglamentowane paliwo. Kto może radzi sobie zakupem na czarnym rynku przepłacając dwukrotnie, czasem potrójnie. Po 11.00 wyruszyliśmy w drogę. Czekała nas kilkusetkilometrowa przeprawa przez Pustynię Bayuda. Mniej więcej w połowie dystansu zjechaliśmy z asfaltu w kierunku obozowiska nomadów. Kilka szałasów skleconych z grubszych pni drzew, mniejszych gałęzi, folii i gliny przedstawiało raczej opłakany obraz. Dookoła pustka. Piach i palące słońce przed którym nie ma się gdzie skryć. Teraz, w grudniu jest tutaj około 30 stopni Celsjusza, ale w miesiącach letnich słupek rtęci dochodzi do pięćdziesięciu kresek. Zaproszeni usiedliśmy na herbatę. W trakcie rozmowy okazało się, że na miejscu są same kobiety, a mężczyźni udali się na wypasanie zwierząt. Hodują wielbłądy i kozy. Na mleko i na mięso. Czasem jeden wielbłąd jest własnością kilku rodzin. Nie chcą się przeprowadzić do Atbary, ani do Shendi, ani do innego miasta. Wolą swoją pustynię. Tutaj są u siebie. Najstarsza kobieta leżała na łożku z wyprostowanymi nogami. Przyczyną była złamana noga usztywniona cienkimi deseczkami i opatulona watą. Nieco młodsza, jej opiekunka, uśmiechając się do nas co chwila, rozmawiała z kierowcą po arabsku. Koczownicze rodziny mieszkają osobno, nie tworząc wiosek. Wolą prywatność. Często drugi obóz jest w zasięgu wzroku, ale nie na tyle blisko by dobrze się widzieć i zaglądać sąsiadowi do gospodarstwa. To zapewna pewnego rodzaju intymność i izolację. Zerwał się mocny wiatr i tumany piasku przesłaniały widok wdzierając się dosłownie wszędzie. W oczy, w obiektyw i w samochodowe filtry. Gnaliśmy więc w stronę Atbary, aż pojawiły się zielone pola zwiastujące obecność ludzkich osiedli. Ruch na trasie był ogromy, ale to nie powinno dziwić zważając na fakt, że to główna trasa łącząca stolicę kraju z największym portem nad Morzem Czerwonym. Setki ciężarówek, w większości cystern posuwało się po asfalcie niczym karawana objuczonych wielbłądów. Naraz zwolniliśmy, aż w końcu trzeba było przystanąć. To pasterze z plemienia Bedża przepędzali swoje stado krów. Bujne czarne czupryny Bedżów będące połączeniem fryzury afro z bardziej zwiewnymi lokami to charakterystyczna ich cecha. Anglicy zdaje się mawiali na nich fuzzy wuzzy właśnie przez te fryzury. Następnie skręciliśmy na południe i podążaliśmy w kierunku Shendi. Przed samym Meroe zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze. Ciężko to właściwie było nazwać barem. To raczej murowany barak z sześcioma więziennymi pryczami po środku, na których strudzeni jazdą klienci mogli położyć się na chwilę wypalając sziszę i popijając herbatę przyrządzoną na ogniu. Nie było nic innego nadającego się do zjedzenia poza omletem i starym pieczywem. Wypiliśmy po dwie szklaneczki przesłodzonej herbaty i pojechaliśmy do hotelu z którego widać ruiny piramid Meroe. Następnego dnia czekała nas wizyta w grobowcach czarnych faraonów.
Dzień 5
Mówią, że jak Bóg stworzył Sudan to się śmiał. Jadąc przez pustkowia, oglądając małe miasteczka i osady otoczone piaskiem, plastikiem i wszechobecną biedą można łatwo w to uwierzyć. Poza momentami przekraczania Nilu czy Atbary prawie nie widać tutaj wody i zieleni. Wszędzie piasek i pył. Trudny kraj do życia. Dwie godziny po brzasku, gdzieś w okolicach godziny siódmej ruszyliśmy do Shendi, aby znaleźć przydrożny bar serwujący coś do jedzenia. To coś, to z reguły omlet, fasola, ziemniaki i różne rodzaje niezbyt dobrze wyglądającego mięsa. Zawsze podawana jest herbata i kawa, często z imbirem. Smakują wyśmienicie. Posiliwszy się ruszyliśmy do Musawaraat es Sufrad, stanowiska archeologicznego, gdzie Świątynia Lwa najdłużej zostaje w pamięci. Najlepiej zachowana przywołuje w pamięci obrazy z różnych ceremonii kuszyckich ówczesnych władców. Następnie, po pustyni dojechaliśmy do Naqa. Tutaj znajdziemy nieco gorzej zachowaną świątynię i dość mocno zniszczone ruiny z posągami zwierząt wzdłuż głównej drogi prowadzącej do świątyni (?). Na wczesny obiad dotarliśmy ponownie do Shendi. Znowu w przydrożnej budzie podano nam ziemniaki przyrządzone na ostro, fasolę i coś w rodzaju umoczonych w starym oleju frytek. Po południu czekały na nas piramidy Meroe, największa chyba atrakcja archeologiczna całego Sudanu. Ruiny są ciekawe, szczególnie te piramidy, które przysypane są piaskiem majestatycznie komponują się z całym kompleksem grobowców. Jednak dużo mniejsze piramidy-grobowce, które widzieliśmy wcześniej pod wzgórzem Jebel Barkal bardziej zapadną mi w pamięć. Po 16.00 zatrzymaliśmy się jeszcze na szklaneczkę herbaty i dotarliśmy przed zmrokiem do hotelu. Jutro czeka nas długa droga do Port Sudanu.
Dzień 6
Przeprawa do największego portu sudańskiego nad Morzem Czerwonym zajęła nam faktycznie cały dzień. Wyruszając jeszcze przed wschodem słońca, o piątej rano, pędziliśmy zatłoczonymi drogami na wschód kraju. Setki ciężarówek sunących dość mozolnie w obu kierunkach znacznie utrudniały jazdę. Ostatecznie około 16.00 dotarliśmy pod Palace Hotel w Port Sudan. Wcześniej zatrzymaliśmy się na godzinę w starym, zniczonym porcie Suakin, gdzie zjedliśmy rybę z ryżem i zwiedziliśmy zabudowania portowe, gdzie turecka firma zajmuje się restauracją. Wieczorem przespacerowaliśmy się jeszcze promenadą w Port Sudan zwaną tutaj Corniche. Ciekawe miejsce, gdzie setki Sudańczyków siedzi przy sziszy lub herbacie, gaworząc i spoglądając na ogromne statki w porcie.
Dzień 7
W hotelu podawano śniadanie. Zjedliśmy je więc o normalnej porze popijając herbatą i ruszyliśmy na targ rybny. Przyjaźnie nastawieni sprzedawcy nie stwarzali żadnych problemów przy robieniu zdjęć. A było co fotografować i oglądać. Dziesiątki gatunków ryb w przeróżnych kolorach. To ciekawe miejsce. Przed 9.00 siedzieliśmy już w małej łodzi, która zawiozła nas do podwodnego pomieszenia kilkset metrów od brzegu, gdzie można było obserwować rafę koralową i jej barwnych mieszkańców. Następnie popłynęliśmy wzdłuż linii brzegowej nurkować z rurką. Warto. Mnóstwo ryb i korali. Woda o temperaturze blisko trzydziestu stopni. Po południu odpoczęliśmy na plaży, zaraz przy wjeździe do miasta. Dzień zakończyliśmy spacerem po promenadzie. Jutro do Kassali.
Dzień 8
Droga do Kassali okazała się dość przyjemna i łatwa do momentu punktu kontrolnego na godzinę przed wjazdem do miasta. Tutaj zatrzymali nas policjanci, którzy orzekli, że bez specjalnego zezwolenia nigdzie nie wjedziemy. Zaczęły się telefony od jednego kierownika do drugiego. Trwało to blisko trzy godziny i ostatecznie przydzieli nam specjalnego ochroniarza z którym pojechaliśmy na posterunek służ bezpieczeństwa w Kassali. Tam spędzając kolejne trzy godziny poznaliśmy połowę pracowników miejskiej bezpieki. Już prawie byliśmy wolni i mogliśmy poszukać hotelu, ale okazało się, że bez zgody policji turystycznej nie możemy poruszać się po mieście. No więc uzbrojony w kałasznikow pracownik udał się z nami na komisariat, gdzie kolejni urzędnicy powitali nas z uśmiechem i zdziwieniem. Po godzinie 22.00 dotarliśmy w końcu do hotelu. Wcześniej zjedliśmy jeszcze porcję kurczaka w lokalnej restauracji. To ważny szczegół, który będzie miał wpływ na wydarzenia dnia jutrzejszego.
Dzień 9
Rankiem obudziłem się z lekkim bólem żołądka. Pojechaliśmy pod meczet Khatamiya, który pięknie wyglądał w porannych promieniach słońca na tle gór Taka. Zrobiliśmy kilka zdjęć, porozmawialiśmy z kilkoma osobami i postanowiliśmy wyjechać z Kassali jak najszybciej. Niektóre drogi były już poblokowane i na ulicach kręciło się dużo przeróżnych służ wojskowych z bronią. Podobno dwa dni wcześniej doszło do zamieszek, w których zginęło kilka osób. Dzisiaj też atmosfera była napięta. Zwaśnione klany plemienia Beja – Hodendowa i Beni Amer od dłuższego czasu walczą sporadycznie ze sobą. Do tego dochodzi jeszcze konflikt Bedżów z Nubijczykami i inne lokalne zatargi. Zaraz po wyjeździe z miasta nasz kierowca Muhammad dostał telefon od znajomego, że miasto już jest zamknięte. Przed nami była długa, siedmiogodzinna droga do Wad Medani nad Nilem. Leżałem na tylnim siedzeniu, nieco osłabiony z coraz bardziej bolącym żołądkiem. Kiedy podjechaliśmy do wybrany hotel w centrum, Muhammad poszedł spytać o pokój, Artur do sklepu po napoje, a ja otworzywszy drzwi stanąłem przy aucie opierając się o burtę z tyłu. Nie wiem ile to wszystko trwało, ale zakręciło mi się w głowie i straciłem przytomność upadając na ziemię. Pamiętam, że ocknąłem się na tylnym siedzeniu, gdy kierowca z Arturem wrócili. Straszny ból żołądka i osłabienie nie pozwoliło mi się ruszyć. Głowa, którą uderzyłem o ziemię w trakcie upadku, bolała. Kierowca wziął mnie pod ramię i zaprowadził do pokoju. Do rana krążyłem między łóżkiem a toaletą.
Dzień 4
Rankiem była poprawa. Już nawet nieco zjadłem. Po 8.00 ruszyliśmy więc spokojnym tempem do stolicy. W południe zameldowaliśmy się hotelu Khartoum Plaza i zjedliśmy obiad w pobliskiej syryjskiej restauracji. Po południu udaliśmy się nad Nil, na wyspę Tutti, gdzie mieszkańcy na plaży porozkładali plastikowe krzesła, kramiki z kawą i herbatą i miło spędzali czas.
Dzień 11
W biurze linii Ethiopian zmieniliśmy nasz środowy lot na wcześniejsze godziny. Potem taksówką ruszyliśmy na targ w Omdurmanie. To ogromny bazar, gdzie setki sprzedawców oferują dosłownie wszystko. Znaleźliśmy tutaj nawet mały sklepik z oryginalnymi maskami z DRK, Mali czy Gabonu. Niedaleko targu zlokalizowany jest grób Mahdiego i Dom Khalify. Niestety obydwa obiekty można było zobaczyć z jedynie zewnątrz, gdyż ten drugi był zamknięty od trzech lat ze względu na remont, a klucznik grobu Mahdiego zaniemógł dzisiaj i został w domu. “Przyjdzie jutro” powiedzieli nam mężczyźni, którzy spędzali leniwie czas przed grobowcem. Ruszyliśmy więc do hotelu Grand Holiday Villa, gdzie mieliśmy nadzieję zjeść porządny obiad i wykąpać się w basenie. Woda okazała się dla nas nieco za chłodna, ale porządne spaghetti zaspokoiło nasz głód. Przed wieczorem zdążyliśmy jeszcze zobaczyć katedrę świętego Mateusza i podjechać pod Klub Koptyjski. Mieliśmy tutaj nadzieję napić się wina, ale niestety klub zamknięty był na cztery spusty.
Dzień 12
Ostatni dzień w Chartumie. Chcieliśmy odwiedzić targ wielbłądów Al-Moheli i wszystko szło zgodnie z planem, gdyby nie to, że kierowca naszej taksówki najpierw pomylił miejsca i zawiózł nas na targ w Omdurmanie, a potem przyznał, że nie do końca wie gdzie jest miejsce, którego szukamy. Blisko godzinę wyjeżdżaliśmy z miasta zanim przed naszymi oczami ukazał się targ. Wielbłądów było niewiele, ale pokręciliśmy się trochę robiąc kilka zdjęć. Na obiad wróciliśmy do hotelu Grand Holiday Villa. Resztę popołudnia spędziliśmy w hotelu na odpoczynku i zbieraniu sił na dalszą podróż.