Po kilku godzinach nocnego lotu z Emiratów Arabskich znaleźliśmy się na płycie stołecznego lotniska imienia Solomona Bandaranaike. Szczęśliwie dla nas, formalności nie trwały zbyt długo i po odebraniu bagażu opuściliśmy terminal, gdzie oprócz małego tłumu taksówkarzy przywitała nas odpowiednia temperatura i wilgotność. Witamy w tropikach! Planowaliśmy dotrzeć do Mirissy, zatrzymując się w Galle na kilka godzin, ale korzystając z lokalnych autobusów mielibyśmy utrudnione zadanie aby dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. Taksówkarze żądali kwot dochodzących do 100 dolarów, ale po negocjacjach i znalezieniu jednego współpasażera ruszyliśmy na południe wyspy płacąc ostatecznie 85usd za cały kurs (napotkany Izraelczyk zapłacił 20 dolarów za podwiezienie go do jednej z nadmorskich miejscowości przed Galle). Wyszło więc po 32,50usd na każdego z nas i dodatkowo, oprócz Galle, mieliśmy jeszcze zaplanowany w cenie postój w okolicach Weligama, aby móc ujrzeć rybaków łowiących z wysokich szczudeł.
Mirissa, w przeciwieństwie do ciekawego, kolonialnego Galle, okazała się być małą wioską z niskimi zabudowaniami rozlokowanymi po obu stronach ruchliwej krajowej drogi A2 prowadzącej na wschód wyspy do miasta Matara. Zatrzymaliśmy się w Ocean Moon Hotel, gdzie dwójka z wentylatorem i dwoma osobnymi łóżkami i łazienką kosztowała 3000 rupii. W hoteliku, położonym przy samej plaży, znajdowała się mała restauracja ze stolikami i krzesłami ustawionymi na piasku i cenami przyjaznymi naszym portfelom. Kanapka na śniadanie kosztowała 100 rupii, duża ryba z frytkami 500 rupii, a zimne, duże piwo oddano nam do dyspozycji za 250.
Wieczorem zaczęliśmy rozglądać się za właścicielem łodzi, który mógłby nas zabrać jutro rano na fotograficzny połów wielorybów. Firm jest kilka lub nawet kilkanaście, ale standard obsługi i jakość usług znacznie się różni. Niektóre łodzie zabierają dziesiątki pasażerów, często przekrzykujących się w czasie rejsu uniemożliwiających łatwe fotografowanie. Łodzie używane przez takie firmy są większe, wolniejsze i nie nadążają za wielkimi ssakami zmieniającymi kierunek płynięcia.
Podjęliśmy decyzję, że popłyniemy mniejszą motorówką z hotelu Palm Villa. Jak będziecie na miejscu pytajcie o pana o pseudonimie lub imieniu Babi.
Zaraz po świcie, gdy zjedliśmy śniadanie (500 rupii) ruszyliśmy na brzeg, gdzie przycumowana była motorówka. Było nas czworo. Maciek, ja i para Kanadyjczyków. Wszyscy płaciliśmy po 5000 rupii za 3-4 godzinny rejs. Morze było spokojne, niebo lekko zachmurzone, a po niecałej godzinie pojawiły się pierwsze płetwale błękitne. Na to czekałem latami. Piękny, niezapomniany widok. Ogromne kolosy nurkując wystawiały swoje potężne, szerokie na kilka metrów ogony.
Z Mirissy udaliśmy się do nieodległej Matary (100 rupii za bilet), gdzie przesiedliśmy się na kolejny autobus jadący do miejscowości Tissamaharama (180 rupii). Tissa to leżące przy Parku Narodowym Yala miasteczko z niewieloma atrakcjami dla podróżników. Z dworca autobusowego do wybranego hotelu dostaliśmy się motorikszą za 100 rupii. W Travellers Home, gdzie zatrzymaliśmy się, dwuosobowy pokój z wentylatorem kosztował 1800 rupii, a mały bungalow – 2800 rupii. Wieczorem uzgodniliśmy z właścicielem warunki jutrzejszego całodniowego safari do Parku Yala. Można skorzystać z jednej z trzech opcji: safari 4-godzinne, 6-godzinne lub całodniowe. Mimo dość wysokiej ceny (8500 za osobę) skusiliśmy się na opcję trzecią. Dwie wcześniejsze kosztowały odpowiednio 5500 i 6700 rupii. Po smacznej kolacji – makaron z warzywami za 300 rupii – poszliśmy spać.
Wyruszyliśmy bardzo wcześnie – przed 5 rano. Było jeszcze ciemno, gdy nasz rozklekotany dżip pokonywał odcinek kilkudziesięciu kilometrów dzielących Tissę od bram parku. Gdy dojechaliśmy na miejsce i załatwiliśmy formalności zaczęło świtać. Chyba mieliśmy duże szczęście, gdy po przejechaniu niecałego kilometra ujrzeliśmy cętkowane futro lamparta gdzieś wysoko na gałęzi. Wielki kot spał i ani myślał się ruszyć i obrócić przodem do kamery. Spędziliśmy blisko godzinę wpatrując się w majestatycznego kota. Nie obudził się niestety.
Rano widzieliśmy mnóstwo zwierząt. Krokodyle, szakale, słonie, bawoły, mangusty, guźce, jelenie, sępy, orły, czaple, zimorodki, i ibisy to tylko niektóre z nich. Między południem a godziną 16.00 niewiele się działo. Upał dawał się wszystkim we znaki i zwierzęta pochowały się w cieniu drzew. Dopiero wieczorem park się ożywił.
Podane wcześniej ceny za safari obejmowały kanapki i napoje na cały dzień pobytu w parku. O ciepłym posiłku musieliśmy jednak zapomnieć.
Jak zwykle wstaliśmy wcześnie rano. To stało się już rytuałem, że najpóźniej o piątej byliśmy na nogach. Na dworcu autobusowym za 145 rupii kupiliśmy bilet do położonej w górach miejscowości Ella. Nie zamierzaliśmy tutaj spędzić nocy, ale dowiedzieliśmy się od spotkanych po drodze podróżników o jednym miejscu wartym odwiedzenia. To Hotel Ambiente, do którego za 300 rupii można dojechać tuk tukiem z dworca autobusowego albo ze stacji kolejowej. Jest pięknie położony na wzgórzu, a z hotelowego tarasu można podziwiać Przełęcz Ella, Wodospad Rawana i Mały Szczyt Adama jedząc angielskie śniadanie z naleśnikiem za 1800 rupii lub smaczną kanapkę za 350r.
Tym razem postanawiamy pojechać koleją. Bilet na drugą klasę do miejscowości Nanu Oya kosztuje 60 rupii, a powolny skład z kilkoma wagonami dociera na miejsce po czterech godzinach, skąd można kontynuować podróż do Kandy. Wolimy jednak przyspieszyć trochę podróż i zobaczyć dodatkowo imponujący Wodospad Ramboda. Wynajętą taksówką (6000 rupii za dwie osoby) ruszamy na północ. Gdy docieramy do wodospadów słońce chowa się już za horyzontem, ale widać jeszcze ogromną kaskadę. Po zmroku docieramy do centrum Kandy gdzie na jednym ze wzgórz otaczających centralnie położone jezioro o takiej samej nazwie lokujemy się w hoteliku Lakshmi za 2500 rupii za czystą dwójkę z łazienką i wiatrakiem.
To pierwszy dzień, kiedy nie wyruszyliśmy żadnym środkiem lokomocji w dalszą drogę. Postanowiliśmy zostać w Kandy dwie noce. Przyzwyczajenie jednak wygrało i zaraz po piątej byłem już na nogach. Postanowiłem wykorzystać wolniejszy dzień aby pobiegać trochę. Ze wzgórza łatwo przytruchtałem w dół do samego jeziora. Po przebiegnięciu 6 -7 kilometrów wokół jeziora i po okolicznych wzgórzach znalazłem się z powrotem w hotelu zanim słońce wyszło na dobre. Śniadanie kosztowało 300 rupii, a duża pizza w Pizza Hut – 1600r za dwie osoby.
Do Kandy zawitaliśmy głównie po to aby odwiedzić Świątynie Świętego Zęba Buddy. Wstęp nie należał do tanich i kazano nam zapłacić 3000 rupii za osobę. Wieczorem zaś udaliśmy się zobaczyć tańce kandyjskie. Przyjemność ta to wydatek 500 rupii. Po spektaklu zawitaliśmy z powrotem w Świątyni, aby móc brać udział w pudży.
Tradycyjnie po piątej rano umówiony taksówkarz czekał na nas przed hotelem. Ustaliliśmy cenę 7500 rupii za kurs do Polonnaruwy przez Dambullę oraz Sigiriyę. Zanim słupek rtęci podniósł do trzydziestu kilku stopni byliśmy już przed wejściem do kompleksu jaskiń w Dambulli. 3000 rupii zażądano od nas jako opłaty za wstęp. Spacer łącznie ze zwiedzaniem nie trwał więcej niż półtorej godziny. Ruszyliśmy do Sigiriyi. Tam za możliwość wdrapania się na szczyt skały do królewskich ogrodów trzeba było zapłacić aż 3600 rupii. Słońce podnosiło się coraz wyżej, a nam było coraz ciężej pokonywać setki schodów prowadzących na górę. Widok wspaniały, turystów setki. Wczesnym popołudniem, około 13.00 dotarliśmy do Polonnaruwy, gdzie zatrzymaliśmy się w bardzo miłym hoteliku Gajaba Resthouse. Mała dwójka z wentylatorem kosztowała nas 2500 rupii, obiad w hotelowej restauracji – 350, a piwo 250r. Wypożyczyliśmy rowery za 250r i ruszyliśmy zobaczyć ruiny starożytnej stolicy. Wstęp pomniejszył nasze oszczędności o 3000 rupii za osobę. Było warto. Wieczór spędziliśmy w małym barze na jeziorem Topa Wewa.
Anuradhapura znajduje się o trzy godziny drogi od Polonnaruwy. Kierowca autobusu wystawił nam bilety za 143 rupie i zajęliśmy miejsca jak najbliżej przedniej części autobusu, aby widzieć jak najwięcej w trakcie jazdy. Nie były to niestety pierwsze siedzenia, gdyż te na Sri Lance są z reguły zarezerwowane dla mnichów buddyjskich. Pospólstwo siedzi dalej. W Anuradhapurze ulokowaliśmy się w eleganckim, odnowionym hotelu Milano. Klimatyzowany pokój z ciepłą wodą i telewizorem kosztował 3000 rupii, śniadanie 350-500r, a spaghetti na obiad – 700r. Wstęp do kompleksu ruin to wydatek 3000 rupii, a rowery, którymi wygodnie się przemieszczać pomiędzy dagobami i innymi ciekawymi miejscami to kolejne 300 rupii. Dzisiaj upał dał nam się we znaki. Pedałując prawie cały dzień w pełnym słońcu położyliśmy się do łóżek wyczerpani.
W końcu wyspaliśmy się. Po ósmej rano małym tuk tukiem za 150 rupii popędziliśmy na dworzec autobusowy, skąd duży autobus zabrał nas trasą przez Puttalam do Negombo. Bilet kosztował 280 rupii. Miły kierowca kolejnego tuk tuka z uśmiechem na ustach, kasując 200 rupii podwiózł nas na lotnisko życząc bezpiecznego powrotu do domu.