Sama nazwa hoteliku Residencial Sol Atlantico nasuwa dalekie od zimnej północy skojarzenia. Właściwie to zachęta do skorzystania z usług i wyspania się po wieczornym locie z Lizbony. Gdy zaraz po północy, w sobotę 14 lutego, podjechaliśmy z lotniska im. Nelsona Mandeli do cichego, opustoszałego centrum stolicy Praii i wdrapaliśmy się na pierwsze piętro murowanej, małej kamienicy z prawie niewidocznym szyldem Sol Atlantico, drzwi otworzył czarnoskóry chłopak przypominający raczej dakarskiego „ulicznego złoczyńcę” niż miłego pracownika hotelu. Zażądał 4000 escudo za mały pokój bez łazienki. Chce mnie naciągnąć i oszukać, pomyślałem. Dziękując mu udaliśmy się na poszukiwania tańszej opcji o niekoniecznie tak miłej nazwie. Pół godziny później poddaliśmy się. To uczciwa cena w stolicy. Wróciliśmy do Senegalczyka, który wcale nie okazał się gburem lecz zaspanym, uprzejmym pracownikiem przybytku.
Taksówkarze też chcieli uszczuplić nam portfele – za kurs z lotniska do miasta zażądali w nocy 1000 escudo. Na szczęście chcąc rano dostać się na centralny targ przy ulicy Amilcara Cabrala, gdzie można podglądnąć życie mieszkańców, nie musieliśmy już za nic płacić. Nasz hotel był zlokalizowany 200 metrów od targowiska. Tam też można, w uliczkach przyległych znaleźć kogoś, kto chętnie wymieni nam europejską walutę na kabowerdyjskie escudo.
Po owocowo-warzywnych targowych doświadczeniach pojechaliśmy z bazaru Sucupira na drugi koniec wyspy Santiago do miejscowości Tarrafal. Kierowca uczciwie zebrał od każdego pasażera po 700 escudo za dwugodzinną podróż. Ale cóż to była za podróż! Jechaliśmy przez wyschnięte przedmieścia Praii, dalej do górskiej, bogatej Assomady, gdzie mieszkańcy okolicznych wiosek zjeżdżają się aby nabyć czy sprzedać coś na lokalnym targu, a zamożniejsi obywatele wysypy pobudowali swoje domy. Klimat jest tu chłodniejszy, a powietrze rześkie i świeże. Jadąc dalej na północ znaleźliśmy się w masywie Serra Malagueta, gdzie brązowe szczyty sięgające blisko 1500 metrów ponad wody Atlantyku wznoszą się dając schronienie lokalnej florze i faunie spośród której, moim zdaniem, koczkodany zasługują na szczególną uwagę.
Stąd już blisko do celu naszej podróży na wyspie Sao Tiago czyli Tarrafalu. W środku europejskiej zimy, gdzie wszystko w południowej Polsce pokryte było warstwą śniegu chcieliśmy poczuć tropiki. W miejscowości Tarrafal znajduje się najbardziej przypominająca karaibskie plaże półksiężycowa zatoka z piaskiem i palmami kołyszącymi się na wietrze. Na pobliskiej skarpie rozłożyły się nieliczne jadłodajnie, gdzie za sowite 800-900 escudo można zasmakować świeżo złowionej ryby z frytkami.
Wracając do stolicy postanowiliśmy przejechać drogą wzdłuż północnego wybrzeża wyspy przez wioskę Calheta de Sao Miguel (200 escudo) i dalej przez Pedra Badejo do Praii (500 escudo). Warto. Można przy okazji zobaczyć jak chłodne wody Atlantyku rozbijają się o brzegi, a kobiety handlujące rybami i owocami morza jadą na targ sprzedać swój cenny towar.
W żaden sposób nie udało się, mimo posiadania zdolności negocjacyjnych, obniżyć ceny przejazdu taksówką o poranku na lotnisko. Nieugięty kierowca wytrwale żądał 1000 escudo za 15 minutowy przejazd z centrum Praii. To jednak i tak dużo mniej niż 90 euro, które musieliśmy zapłacić za 50 minutowy lot, aby przedostać się maszyną narodowej linii TACV na wyspę Sao Vincente. Lotnisko na tejże wyspie znajduje się niecałe 10 kilometrów od Mindelo, a zaledwie kilkaset metrów od wioski Sao Pedro, która wydała się nam o świcie atrakcyjniejszym celem niż stolica wyspy. Była siódma rano w niedzielę, więc na przepięknej piaszczystej plaży nad którą Sao Pedro ulokowało się nie spotkaliśmy nikogo oprócz radośnie biegających psów urządzających sobie wyścigi wzdłuż pieniących się fal. Sao Pedro to jednak kilkadziesiąt domostw, które nie mogły zatrzymać nas dłużej niż na dwie godziny. Rano wszyscy taksówkarze spali, a o transporcie publicznym można było zapomnieć. Po godzinnych poszukiwaniach telefonu do zaprzyjaźnionego kierowcy jednego z właścicieli hotelików za 1000 escudo dotarliśmy do Mindelo, gdzie można było już wyczuć atmosferę przygotowań do trwającego karnawału. Głód zmusił nas do poszukiwań jedzenia. Za 150 escudo można w lokalnej knajpce nasycić się narodową potrawą – cachupą, a za 100 escudo zamówić do tego małe, wyborne piwo (250ml).
Ulokowaliśmy się w spartańskim hoteliku La Terrazza z bajecznym widokiem na zatokę i całe miasteczko Mindelo. Dom, w którym mieszkała Cesaria Evora przez długie lata, znajdował się uliczkę niżej. Za 16 euro za osobę za noc to było optymalne rozwiązanie, aby przyjrzeć się nadchodzącemu dużymi krokami karnawałowi.
Rano, gdy prawie wszyscy uczestnicy wczorajszych tańców ulicznych i szalonych zabaw smacznie spali my wybraliśmy się na wschodni kraniec wyspy Sao Vincente do miasteczka czy raczej wioski Calhau, gdzie chłodne wody Atlantyku obmywają miejscami skaliste wybrzeże, a wiatry znad niego wiejące smagają nagie, brązowe szczyty. Z Mindelo do Calhau jazda minibusem zwanym tutaj na Wyspach dźwięcznie „alugerem” trwa nie więcej niż pół godziny i kosztuje pasażera, niezależnie od koloru skóry, 150 escudo. Dalej nieregularny transport może Was zabrać wzdłuż bajkowej, długiej plaży Praia Grande do Baia das Gatas. My jednak, trochę może nieświadomi siły promieni słonecznych operujących w godzinach około południowych, wyruszyliśmy w tą kilkukilometrową przechadzkę pieszo. Widoki wynagradzały wszelkie trudy, ale gdy po godzinie zaczęliśmy na własnej skórze odczuwać siłę słońca najzwyczajniej w świecie złapaliśmy stopa. W Baia das Gatas znajduje się kilka hotelików i restauracji, gdzie za 800-900 escudo można uraczyć się niezłym spaghetti z tuńczykiem czy wyborną rybą z frytkami.
Jadąc z Baia das Gatas do Mindelo można odbić w prawo, na północ do mieścinki o znajomo brzmiącej nazwie Salamansa leżącej nad ciekawą zatoczką. O wiosce Salamansa śpiewała Cesaria Evora – „Areia Salamnsa”. Za 100 escudo pędzący do Mindelo aluguer wysadził nas na krzyżówce, gdzie mili panowie prowadzący ogromną ciężarówkę zabrali nas „na pakę”, właściwie to na węgiel który akurat przewozili i podwieźli nas do samej osady. A osada ta to nie byle jakie miejsce, szczególnie dla miłośników kitesurfingu. Zjeżdżają się tutaj amatorzy tego wodnego szaleństwa aby spróbować swoich sił i umiejętności na wietrze, który dmie tutaj niewybrednie tworząc małe fale i idealne warunki do tegoż sportu.
100 escudo to oficjalna cena przejazdu do stolicy wyspy z Samalansy. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość przed wyruszeniem takim zbiorowym środkiem transportu i przypomnieć sobie, że jednak jesteśmy w Afryce. Odjedziemy jak nazbieramy komplet pasażerów. I to dzisiaj pasażerów nie byle jakich. Kabowerdyjska młodzież z okolicznych wiosek i samej Salamnsy jechała właśnie do stolicy. Dziewczyny z przepięknymi makijażami i malunkami na ciele zajęły prawie wszystkie miejsca w alugerze i z nieukrywaną radością i uśmiechem pozowały mi do zdjęć.
W Mindelo nie czuć Afryki. To taka mieszanka kontynentów, ale z przeważającą większością Europy. Wyśmienite ciasteczka z nadzieniem waniliowego budyniu kosztowały mnie 80 escudo za sztukę. Zazwyczaj nie jem słodyczy. Kupiłem dwa.
Praia da Laghinia w Mindelo ma trudny do opisania kolor piasku na plaży i jeszcze trudniejszy do wyrażenia kolor wody graniczący z tym białym proszkiem na którym leżeli pojedynczy amatorzy zimowej kąpieli. Jest po prostu uderzająco piękna. Niby brakuje tutaj palm tak charakterystycznych dla Karaibów i kojarzących się z rajem, ale ma coś innego. Zupełnie nie pasuje do otoczenia w którym się znajduje. Jest jakby sztuczna, zbyt ładna. Chociaż samo Mindelo także do brzydkich miast nie należy. Za porządny obiad w lokalnej knajpie, w której stołują się mieszkańcy stolicy wyspy trzeba zapłacić 300 escudo. Jednego dnia dostaniemy wspomnianą wcześniej cachupę, drugiego dnia kurczaka z frytkami, a w kolejny dzień ryba z frytkami wyląduje przed nami na stole. A i pośmiać z lokalnymi się można. Pod warunkiem znajomości portugalskiego albo kriolu, oczywiście.
Wracając do samego karnawału to wygląda na to, że prawie wszyscy tym żyją. Przynajmniej wszyscy mieszkający w Mindelo. Najchuczniejsze kolorowe korowody i tańce trwają przez 3 dni poprzedzające Środę Popielcową czyli rozpoczynają się w niedzielę od tzw. pospolitego ruszenia, gdzie wszyscy chętni przebierają się w co bądź według własnego pomysłu i maszerują ulicami centrum. W poniedziałek jest już bardziej formalnie i parady są bardziej zorganizowane ze szkołami i grupami tanecznymi na czele. We wtorek zaś, w dniu kulminacyjnym, ma miejsce największa fiesta z ferią barw i wyszukanych strojów. Wszystko to przy akompaniamencie karnawałowej muzyki emitowanej przez jadące platformy z tańczącymi kobietami i mężczyznami. Wszystko do północy albo dłużej…
Warto to zobaczyć!
Rankiem powietrze bywa rześkie, żeby nie powiedzieć chłodne. Cienki polar czy bluza upchana, gdzieś na dnie plecaka przydała się w trakcie porannego spaceru do portu. Bilet na tańszy prom firmy Armas kursujący do Porto Novo na wyspie Santo Antao kosztował 810 escudo. Nie ma alternatywy dla tego godzinnego rejsu po rozkołysanym Atlantyku, gdyż samoloty nie latają, a mostu nie ma. Jest za to duże prawdopodobieństwo choroby morskiej, ale to już inna sprawa…
Na małym nabrzeżu w Porto Novo na przyjezdnych czeka już rządek aluguerów i pickupów. Prawie wszystkie jadą do Ribeira Grande albo do Ponta do Sol. Jedne tak zwaną starą drogą inne zaś nowiutką, gładką asfaltówką wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy. Do Tarrafal de Monte Trigo na zachodnim krańcu wyspy nie widać za bardzo chętnych. Ani chętnych kierowców, ani pasażerów. W Afryce większość spraw to kwestia czasu i tutaj nie było inaczej. Po godzinie oczekiwania pędziliśmy już wylotówką z Porto Novo w kierunku przeciwnym do wschodzącego słońca. Za dwie godziny takiej przyjemności trzeba zapłacić 700 escudo. Ale cóż to była za przyjemna trasa! Dawno nie jechałem taką drogą.
Marie-Alice i Jaime da Cruz ugościli nas w swoim czystym skromnym domku, w którym kilka pokoików przeznaczonych jest dla gości. Taras z widokiem na ocean i czarną plażę, moim zdaniem najładniejszą w całym kraju, na którym serwują wyśmienite, świeże ryby w otoczeniu warzyw pochodzących z przydomowego ogródka można uznać za największy atut tego miejsca noclegowego. Pokój dla dwóch osób kosztował 2000 escudo, wspomniana kolacja – 500 escudo za osobę, a litrowa butelka nie byle jakiego wina sprowadzanego z Portugalii to wydatek 350 escudo.
Zapomniałem dodać, że w samym Tarrafal de Monte Trigo jest niewiele miejsc do spania i wszystkie chyba nieco kosztowniejsze od naszego. W domkach czy namiotach „U Hiszpana” można także przenocować się za dwa razy większe pieniądze, a obiad składający się z ryby i frytek oraz ryżu wyceniony jest na 600 escudo.
Po przylegających do wioski wzgórzach i dolinie można się przespacerować, pod warunkiem posiadania dobrej orientacji w terenie i znajomości trasy. My trochę nietrafnie odczytaliśmy narysowaną odręcznie przez Hiszpana (właściciela wspomnianego hoteliku) mapę i zamiast godzinnego spaceru zafundowaliśmy sobie 4 godzinną wyprawę w pobliskie góry. Po powrocie musieliśmy odpocząć na plaży kąpiąc się we wcale nie takim zimnym oceanie atlantyckim.
Aluguery do Porto Novo opuszczają Tarrafal dość wcześnie zanim pierwsze promienie słońca zaczną ogrzewać puste uliczki osady. Poranny chłód spotęgowany pędem powietrza na otwartym pickupie zmusił nas do narzucenia niemalże wszystkich ubrań z plecaka łącznie z czapką i śpiworem, który najlepiej chroni od zimna i działa jak poduszka łagodząca skutki wybojów napotkanych na trasie. 700 escudo kosztuje powrót do Porto Novo skąd za kolejne 300 dostajemy się do wioski Corda w górach na „starej trasie” przecinającej wyspę przez jej środek. Z Corda biegnie niesamowicie piękna widokowo droga dla której warto zapłacić następne 700 escudo do Ribeira Grande i przesiadać się kilka razy. Na nowej drodze biegnącej przy oceanie nie napotkamy takich widoków. Ostatecznie po południu docieramy do Ponta Do Sol leżącej na końcu asfaltowej drogi. Nie było łatwo znaleźć miejsce do spania w zasięgu naszego budżetu i długo musieliśmy wędrować z plecakami wśród kolorowo pomalowanych budyneczków zanim natrafiliśmy na kwaterę prywatną, gdzie za 2500 escudo ulokowali nas w pokoju dwuosobowym z łazienką i śniadaniem.
W Ponta do Sol, w lokalnej restauracyjce, cachupa to wydatek 400 escudo, a za małą butelkę coca-coli trzeba dopłacić następne 100 escudo.
Godzinny spacer pozwala przenieść się do malowniczej wioski Fontainhas zawieszonej wysoko na stromych zboczach skalistych gór spadających wprost do Atlantyku. Warto tutaj zajrzeć, gdyż nigdzie indziej na tych Wyspach nie zobaczymy podobnych widoków.
Chcąc znaleźć się w malowniczej dolinie Ribeira do Paul trzeba z Ponta do Sol pojechać do Ribeira Grande za 50 escudo, a następnie za 100 escudo udać się do wioski Paul i dalej do Cabo da Ribeira za kolejne 100. Niestety Cova do Paul czyli krater nieczynnego już wulkanu, który tak bardzo chcieliśmy zobaczyć tonął tego dnia w chmurach i po godzinie solidnego marszu pod górę poddaliśmy się. Nie było nic widać oprócz szaro-białych chmur, z których sączył się leniwie deszcz.
Miłośnicy owoców morza w postaci nadającej się do spożycia będą czuli się trochę jak w raju w Ponta do Sol. Restauracje ulokowane tuż nad skalistym nabrzeżem, o które rozbijają się z hukiem spienione fale serwują wyszukane dania z krewetek, homarów, ośmiornic i różnych gatunków ryb. Homar z dodatkami to wydatek 1800 escudo, znakomicie przyrządzona ośmiornica kosztuje średnio 1000 escudo, a dla mniej wybrednych duża pizza z owocami morza to jedynie połowa tej ceny. Tradycyjna ryba z frytkami to 800 escudo.
Rankiem, o 7.30 aluguer za 400 escudo zabiera nas do Porto Novo pędząc po gładkim, nowym asfalcie mijając bajkowo położone nad oceanem miasteczka takie jak Sinagoga, Vila das Pombas czy Pointinha da Janela. Musimy zdążyć na prom, który wypływa równo o 10.00 i nie czeka na spóźnialskich. Cena biletu to 810 escudo. Po godzinie podskakiwania na ogromnych falach i przyglądaniu się kolejkom do toalety jesteśmy z powrotem w naszym znajomym Mindelo. Jeszcze tylko 15 minut spaceru promenadą i siedzimy w zaprzyjaźnionym barze, gdzie ładne kabowerdyjskie kelnerki będące jednocześnie kucharkami w tym lokalu podają nam kurczaka z frytkami i ryżem. Zostawiamy im po 300 escudo i za 50 escudo jedziemy w kierunku wioski Sao Pedro. Domyślny kierowca oceniając wielkość naszych plecaków sam, bez zbędnych komentarzy zatrzymuje się przy lotnisku, które właśnie mijamy. To dziesięć razy taniej niż taksówka z centrum.
Kolejne 90 euro pozwala nam polecieć, dużym tym razem airbusem, do Praii na wyspie Santiago. Czasu mamy niewiele przed nocnym lotem do Lizbony, ale na szczęście wystarczająco dużo, aby za 1000 escudo miły taksówkarz zabrał nas do lokalu o dźwięcznej nazwie Quintal da Musica w centrum stolicy, gdzie ostatnie godziny na Wyspach Zielonego Przylądka spędzamy przy kabowerdyjskiej muzyce granej i śpiewanej przez lokalnych artystów jedząc przepyszną rybę złowioną właśnie tutaj – w wodach Cabo Verde.