Po dziesięciu godzinach lotu z Singapuru boeing Air New Zealand ląduje w Auckland. Widok miasta z góry zapiera dech. Piękne zatoczki, wysepki, port i setki jachtów. Auckland to jedno z ładniej położonych miast na świecie. Zmieniamy terminale i odlatujemy od razu do Christchurch, największego miasta na wyspie południowej. Wypożyczamy auto i drogą SH1 jedziemy na północ do miasteczka Kaikoura. Ta niespełna 4 tysięczna mieścinka to raj dla miłośników przyrody. Oglądanie wielorybów i orek, pływanie z delfinami i podpatrywanie życia fok czy pingwinów to tylko niektóre z atrakcji, jakie czekają na przybysza. Niestety nie mieliśmy wcześniejszej rezerwacji na pływanie z delfinami, więc nie udało się zobaczyć tych przemiłych ssaków. Mogliśmy za to obserwować grupę fok wylegujących się na brzegu.
Jadąc dalej na północ autostradą nr 1 dojeżdżamy do miasta Blenheim. Stąd droga nr 6 odbija na zachód. Kierujemy się na Nelson ostatecznie dojeżdżamy do naszego celu – Marahau. To punkt wypadowy do pięknego parku narodowego Abel Tasman. Park ten to bardzo popularne miejsce do trekkingów i trampingów. Jest tu bardzo wiele szlaków, plaż i jaskiń. Amatorzy kajakarstwa na pewno nie nudziliby się tutaj. Możliwości jest mnóstwo. Dziesiątki zatoczek i krystalicznie czysta woda to pierwsze, co uderza turystę z kajakiem.
Decydujemy się na dość długi marsz do Anchorage Hut. Szlak prowadzi przez większą część przez las i tereny porośnięte różnymi gatunkami drzew i paproci niespotykanych u nas w Europie.
Na zachodnim wybrzeżu przy drodze nr 6 leży Greymouth. To stosunkowo nieduże miasto (13500) jest największym ośrodkiem po tej stronie wyspy południowej. Ma długą historię związaną z wydobywaniem złota. Dziś nie ma tu wielu atrakcji, ale duża część turystów zatrzymuję się tu przynajmniej na kilka godzin. My zatrzymujemy się w miłym hoteliku o iście podróżniczym charakterze – Global Village Travellers Lodge.
W Haast droga skręca na wschód w głąb lądu. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do Queenstown. Jest już zupełnie ciemno. To małe miasteczko jest światową stolicą sportów ekstremalnych. Za około 100 dolarów można tu spróbować wszystkiego, co podnosi poziom adrenaliny – skoki na bungy we wszystkich wydaniach, z samolotu, wieży, mostu itp. Dla równie odważnych organizowane są spływy rzekami w jaskiniach tzw. black water rafting.
Spacerujemy po centrum. Nocą wygląda szczególnie urokliwie. Ciekawie oświetlone restauracyjki i promenada tworzą atmosferę przytulnego nadmorskiego miasteczka. Rano wjeżdżamy na wzgórze wznoszące się nad miastem, aby podziwiać panoramę.
Po południu zmierzamy już w kierunku drugiego co do wielkości miasta na wyspie południowej – Dunedin. Nazwa ta oznacza w języku celtyckim „Edynburg” To bardzo żywe i ciekawe miejsce. Ponad 20 tysięczna grupa studentów pozwala utrzymać miastu charakter żywego kulturalnie miejsca. Widoczne są także ślady wiktoriańskiej architektury.
Już czuję się pewniej za kierownicą siedząc po prawej stronie i zmieniając biegi lewą ręką. Pierwsze kilometry pokonywaliśmy dość niepewnie.
Dunedin wita nas deszczem, który utrzymuje się przez kolejne dwa dni. Bardzo zatłoczone miasto. Nie możemy znaleźć noclegu za rozsądną cenę. Opcja nocowanie w aucie niestety odpada ze względu na temperaturę. W końcu po dwóch godzinach poszukiwań znajdujemy hostel z pokojami wieloosobowymi za około 30 dolarów za osobę.
Wizyta w browarze nie dochodzi niestety do skutku. Okazuje się, że większość atrakcji w Nowej Zelandii trzeba rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem. Po południu maszerujemy na drugi koniec miasta, żeby wspiąć się na najbardziej stromą ulicę na świecie – Baldwin Street, wpisaną do Księgi Rekordów Guinnessa. Nachylenie ogromne – gradient 1, 266. Ulica naprawdę robi wrażenie, wszystkie auto wjeżdżają na pierwszym biegu, a turyści wdrapują się z trudem. W drodze powrotnej odwiedzamy ogród botaniczny.
Następnego dnia rano żegnamy deszczowe Dunedin i jedziemy na północ do Christchurch. Krótki spacer w centrum. Siadamy na placu katedralnym i maszerujemy koło rzeki Avon. Miasto, jak większość miejsc w Nowej Zelandii, sprawia wrażenie spokojnego. Nie ma tu pośpiechu i gonitwy. Każdy powoli spaceruje, relaksując się i korzystając ze słonecznej pogody.
Na lotnisku oddajemy nasze auto i lecimy do Auckland na wyspę północną.
Po wylądowaniu od razu da się poczuć różnicę w temperaturze. Wyspa północna ma cieplejszy i łagodniejszy klimat. Jadąc na północ drogą nr 1 docieramy do miasteczka Paihia. To ślicznie położna nad oceanem oaza spokoju i sportów wodnych. Można tu także zobaczyć to na co czekaliśmy całą podróż – delfiny. Potwierdzamy naszą rezerwację na jutrzejszą wyprawę i zwiedzamy okolicę.
Rano około 7.00 z przystani odpływa nasza łódź do Zatoki Wysp (Bay of Islands). Po około 30 minutach pojawia się przed nami duża grupa tych niezmiernie towarzyskich ssaków wodnych. Około 500 delfinów zaczyna popisywać się przed oglądającymi. Wyskakują z wody, tańczą, kręcą się… ale niestety nie możemy wejść do wody. Delfiny mają młode.
Po około godzinnej obserwacji odpływamy. To była jedyna grupa delfinów jaką udało nam się tego dnia zobaczyć. Niezapomniane doświadczenie. Delfiny to niezwykle inteligentne i przyjacielskie zwierzęta.
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Kerikeri. Spokojne miasteczko otoczone sadami pomarańczowymi ma bardzo swoisty charakter. Trochę przypomina uśpione miasta nad Morzem Śródziemnym. W tym regionie uprawia się także kiwi i wiele innych warzyw.
Czas nas nagli i niestety nie mamy możliwości zwiedzenia dokładniej północnej części wyspy. A szkoda, bo to piękny region.
Auckland to duże miasto jak na standardy południowego Pacyfiku, właściwie to największe. Mieszka tu około 1,2 miliona ludzi. To naprawdę wielokulturowe miejsce. Obywatele większości małych pacyficznych państewek znaleźli tu swoje miejsce i żyją razem. Można spotkać Niuańczyków, Tongijczyków, Samoańczyków, obywateli Kiribati i wielu innych.
Odwiedzamy Auckland Museum. Naprawdę warto. Polecam gorąco. To chyba najlepsze muzeum pokazujące historię i geografię Pacyfiku. Bardzo obrazowo przedstawiona jest także historia samych nowozelandczyków podczas I i II Wojny Światowej. Samo muzeum jest przepięknie położone na wzgórzu w pobliżu parków miejskich.
Wieczorem wjeżdżamy na Sky Tower. To najwyższa budowla na południowej półkuli. Wysoka na 328m, pozwala przy dobrej pogodzie dostrzec obiekty oddalone o 80km. Super szybkie windy zabierają odwiedzających na taras widokowy w niespełna 40 sekund!!!