W końcu przyszedł czas na wizytę w Namibii. Granicę przekroczyliśmy w pierwszych dniach lipca 2007, kiedy zaczynały się wakacje w RPA i dziesiątki aut kempingowych zmierzało w tym samym kierunku. Południowoafrykańscy wakacjusze jechali na północ. Ich celem było przemierzenie setek kilometrów odludnych obszarów Namibii i dotarcie do Parku Narodowego Etosha. Miejsca niezwykle interesującego dla miłośników natury i afrykańskich zwierząt. Z tego też powodu w Namibii i na przejściu granicznym z RPA było tłoczno. Nie kojarzcie jednak namibijskiego tłoku z jego europejskim odpowiednikiem i naszymi wyobrażeniami na ten temat. W Namibii dwa auta w kolejce to już tłok, trzy ciężarówki na drodze to już korek, a pięć osób w kolejce w supermarkecie to rzadko spotykana sytuacja kolejkowa.
Wracamy więc do przejścia granicznego w Vioolsdrif, gdzie stoimy w kolejce. Południowoafrykańskie wakacje chyba trochę zaskoczyły celników i trudno im uporać się z kilkudziesięcioosobową kolejką. Ostatecznie udaje się nam załatwić wszystkie formalności (160 Randów opłaty za wjazd autem do Namibii) przed zmierzchem i ruszamy na północ. Robi się ciemno i coraz chłodniej. Kiedy docieramy do Keetmanshoop jest zupełnie ciemno. Miasto słynie z dziwnie wyglądających drzew rosnących w okolicach. Quiver tree albo kokerboom jak mówią tutaj na te drzewa to chyba najbardziej znana roślina obok równie często fotografowanej Welwitschia.
Z powodu tych wakacji nie jest łatwo znaleźć noclegu. Kręcimy się po miasteczku, dokładniej to po jego szutrowych ulicach i nic nie możemy znaleźć. Ktoś na stacji benzynowej radzi szukać kilka kilometrów za miastem. I to dobra rada. Jest tam nie ogrzewany motelik z 4 osobowymi pokojami za 280 randów. Piwo na stacji kosztuje 8 randów za butelkę 0,75l.
Wczesnym rankiem, przed wschodem, wyruszamy naszą niezniszczalną Toyotą w kierunku Mariental i dalej drogą C19 do Sesriem. A dlaczego akurat tam?
Sesriem to brama do Parku Narodowego Namib-Naukluft, ogromnych, odludnych obszarów Pustyni Namib. Nie mamy żadnej rezerwacji noclegu, ale okazuję się, że to nie jest problem. Najtańsza z możliwych tutaj opcji, kemping Sesriem wydaje się trochę opustoszały, mimo że to środek sezonu. Cennik jest dość skomplikowany, ale po analizie wygląda tak: 50 Randów za osobę w namiocie, 100 randów za miejsce pod jeden namiot i 100 randów za auto. W kempingowej recepcji pobierają także opłatę 80 randów za osobę za wstęp na dobę do Parku Narodowego.
Z Sesriem do Sossusvlei, gdzie kończy się asfaltowa droga jest około 60km. Jadąc tą trasą wieczorem lub zaraz po wschodzie słońca można podziwiać majestatyczne wydmy zmieniające kolory w zależności od konta padania promieni słonecznych.
W Sossusvlei jest mały parking skąd można wyruszyć na ostatni odcinek trasy pieszo albo skorzystać z komercyjnego transportu do Doliny Śmierci. Dead Vlei, najbardziej spektakularne miejsce tego regionu, oddalone jest około 4 km od parkingu i spacer zajmuje od godziny do półtorej w zależność o tempa marszu i pogody. W drodze powrotnej złapała nas burza piaskowa, co znacznie zmniejsza szybkość marszu.
Z Parku Narodowego Namib-Naukluft zmierzamy dalej na północ. Krajobrazy mijane po drodze przypominają czasami powierzchnię Księżyca. Setki kilometrów pustkowia, nie ma żadnych gospodarstw, żadnych ludzi. Od czasu do czasu widać wystające pionowo z ziemi na pond metr kopce termitów. W dzień jest ciepło i zupełnie bezchmurnie. Słońce mocno nagrzewa wnętrze auta.
1 lipca wieczorem dojeżdżamy do stolicy. Już z daleka światła największej namibijskiej metropolii migocą na tle rozgwieżdżonego nieba. W Windhoek mieszka około 230 tysięcy ludzi. Śpimy w Cardboard Box Backpackers (15 Johann Albrecht), gdzie udało się znaleźć nocleg, niestety tylko na jedną dobę. Płacimy 65 dolarów namibijskich (N) za osobę w dwójce bez łazienki. Kemping i hostel, jak przystało na standardy południowoafrykańskie, jest dobrze wyposażony. Można skorzystać z grilla i basenu. Drewno kosztuje 17 N, a rozpałka 11 N. Internet – 15N za 30 minut.
W stolicy odwiedzamy Namibia Wildlife Resorts (róg ulicy John Meinert i Moltke), aby uzyskać aktualne informacje na temat noclegów w Parku Narodowym Etosha. Mimo szczytu sezonu udaje się nam zarezerwować jedną noc na kempingu Okakuejo i jedną w Namutoni. 75 N to koszt noclegu jednej osoby na kempingu.
Kolejny dzień w stolicy przyniósł zmianę hostelu. Przenieśliśmy się do Backpackers United z dużą, dobrze wyposażoną kuchnią i basenem (za zimno niestety na kąpiel), gdzie płaciliśmy 60N za łóżko w sali wieloosobowej. Zanim jednak położyliśmy się spać odwiedziliśmy znajomych nocujących w innej części miasta. Ewelina i Michał Kozok (Powodzenia!) byli akurat w Windhoek (w trakcie swojej transafrykańskiej podróży) i pojechaliśmy razem z poznanym przypadkowo Polakiem do prywatnego obserwatorium astronomicznego. Mateusz opiekował się domem starszej Namibijki, która akurat wyjechała na urlop. Za pomocą ogromnej lunety obserwowaliśmy planety i powierzchnię Księżyca. Dzięki Mateusz!
Wczesnym rankiem wyruszyliśmy na północ drogą B1 w kierunku Parku Narodowego Etosha. Po 11.00 dotarliśmy do południowej bramy Anderssona.
Park obejmuje 20 tysięcy kilometrów kwadratowych i jest uznawany jako jedno z najlepszych na świecie miejsc do obserwowania afrykańskich zwierząt. W centrum parku znajduje się ogromny „salar” – równina, pokryta solą pustynia o powierzchni 5000 km kwadratowych, która zamienia się w płytką lagunę w trakcie pory deszczowej.
Na terenie parku poruszać się można własnym autem i nocować w jednym z trzech wyznaczonych miejsc kempingowych. Dodatkowo zostały wyznaczone specjalne, ogrodzone miejsca piknikowe z toaletami. Poza tymi miejscami nie można opuszczać auta.
W parku nie sposób nie zobaczyć setek zebr i antylop. Stosunkowo łatwo spotkać można guśce, żyrafy i słonie. Najtrudniej dostrzec drapieżne koty.
Drugą noc spędziliśmy na kempingu Namutoni, byłym niemieckim forcie, przeznaczonym dla użytku turystycznego od 1958 roku. Kemping jest dobrze wyposażony, ze stanowiskami na rozbicie namiotów. Przy każdym jest podłączona elektryczność i porozstawiane są miejsca na rozpalenie ognisk.
Przy kempingu (podobnie jak przy dwóch pozostałych w parku) usytuowane jest oczko wodne, do którego podchodzą zwierzęta. To świetnie miejsce na obserwację i robienie zdjęć.
Jadąc na północ z Parku Etosha zatrzymujemy się w Oshakati, stolicy regionu Owambo. W przydrożnej restauracji obiad kosztuje 60N (zupa, drugie danie i napój). Piwo Tafel 0,5l kosztuje 10N. Z Oshakati drogą C46 jedziemy dalej na północ. Celem jest Opuwo, ale słońce powoli zachodzi i plany dotarcia do stolicy regionu Kaokoveld musimy przełożyć na jutro.
Warto jeszcze wspomnieć, że ten region charakteryzuje się chyba największym zagęszczeniem barów w całej Namibii. Dosłownie co kilkaset metrów stoi mały budyneczek służący za miejsce lokalnej rozrywki. Bary nie są przesadnie urządzone. Obowiązkowym elementem jest prawie zawsze stół do bilarda. Czasami owe bary stoją w środku pustkowia, ale klienci jakoś się znajdują.
Postanawiamy nocować w miejscowości Ruacana przy samej granicy z Angolą. Znajduje się tam piękny kemping (Osheja Guest House and Sunset Camp) położony nad wielkim urwiskiem skąd rozciąga się przepiękny widok na całą okolicę. Wielu turystów tu nie znajdujemy i cały kompleks wygląda trochę jak opuszczony, ale sanitariaty są bardzo czyste i jest gorąca woda. Płacimy 35 N za osobę.
Do Ruacany warto przyjechać jeszcze w innym celu. Zaraz po przekroczeniu granicy z Angolą znaleźć można Wodospady Ruacana, które były kiedyś porównywane z Wodospadami Wiktorii. Niestety władze Angoli wybudowały tamę Calueque, która skutecznie zmieniła charakter i wygląd wodospadów. Miejscowi twierdzą jednak, że w porze deszczowej warto je zobaczyć.
Z Ruacany jedziemy na południe prosto do Opuwo. Namioty rozbijamy na kempingu Oreness prowadzonym przez miłego Francuza i rozpoczynamy poszukiwania przewodnika, który zabrałby nas do wiosek Himba.
Niestety informacja turystyczna okazuje się mało pomocna. Człowiek, który tam pracuje i miał nas służyć pomocą jest kompletnie pijany i sprawia wrażenie jakby o Himba niewiele słyszał. W takim razie jesteśmy zdani na własną inicjatywę.
W lokalnym oddziale Ministerstwa Turystyki też pomocy nie znajdujemy.
Wieczorem szczęście uśmiecha się do nas. Na naszym kempingu nocuje turystka z Norwegii z przewodnikiem i pozwala dołączyć się nam do jutrzejszej eskapady.
Rano, po ósmej, wyjeżdżamy robiąc po drodze zakupy. Szefowi wioski lepiej jest wręczyć potrzebne im produkty jak np. mąka (10kg – 42N), cukier, tytoń czy herbata niż pieniądze, które wydaliby na alkohol.
Po niecałej godzinie jazdy docieramy do wioski. Na głównym placu, kobiety usiadły w kole i powystawiały swoje wyroby. Przewodnik opowiadał dobre pół godziny o historii i zwyczajach Himba. Potem mogliśmy zobaczyć zabudowania wioski i porobić zdjęcia. Trochę to wygląda komercyjnie, ale to chyba przez nadmiar turystów. Chociaż to dziwne, bo w całym Opuwo widzieliśmy może kilku białych. Przewodnikowi podziękowaliśmy i zapłaciliśmy 150 N za całą naszą czwórkę.
Kobiety Himba myją się dymem. Nie używają trudno dostępnej wody.
Z Opuwo wróciliśmy do Ruacany, gdzie przenocowaliśmy na tym samym kempingu, co kilka dni wcześniej. Dalej nasza trasa wiodła do Tsumeb.
Tsumeb to bardzo ładne miasteczko. Wzdłuż czystych, zadbanych ulic ciągną się szpalery zielonych drzewek i kwiatów. Warto tu zajrzeć do Kościoła Świętej Barbary albo do Muzeum kopalnictwa (15N). Jest to także raj dla geologów. Odkryto w okolicach 184 różne minerały.
Śpimy w namiocie w Mousebird Backpackers za 60 N za osobę. Jest ciepła woda i kuchnia.
Przyjechaliśmy do Tsumeb nie aby oglądać minerały, ale by wsiąść do jadącego z Winhoek dwa razy w tygodniu autobusu zmierzającego do zambijskiego Livingstone.
Autobus odjeżdża o 22.30 więc mamy cały dzień. Rano rozstajemy się z naszymi współpodróżnikami Martą i Grześkiem. Oni wracają na południe, a my planujemy jechać dalej do Zambii.
Dzień poświęcamy na spacer po Tsumeb. W jednej z knajpek przy głównej ulicy Main Street jemy obiad. Duża pizza za 38N wystarcza na nas dwoje, a coca-cola kosztuje 5N. Sok 1l w sklepie kosztuje 10N.
W biurze Travel North Nambia Tourist Office (1551 Omeg Alle) internet kosztuje 20N za 30 minut i 30N za godzinę.
Autobus zatrzymuje się właśnie naprzeciwko tegoż biura i nie spóźnia się ani minut. Wsiadamy zmęczeni całodziennymi spacerami i zasypiamy z nadzieją obudzenia się już przy zambijskiej granicy.