Jest 21 września 2000. Godzina 2.22. odjeżdża nasz pociąg do Berlina Wschodniego skąd łapiemy połączenie do Koln. Potem jeszcze cztery przesiadki i docieramy do dworca Paris-Est pół godziny przed północą. Podróż mija dość szybko. Rano biegiem do centrum, krótkie uniesienie na ponad 320 m – świat wygląda dość ciekawie z wieży Eiffla. Potem wsiadamy do szybkiego TGV i zbliżamy się do winnego miasta Bordeaux. Następnie kilkugodzinna przerwa w przygranicznym hiszpańskim mieście Irun i nocnym pociągiem wraz z czterema obywatelkami Hong Kongu docieramy nazajutrz do Madrytu. Całodzienna wędrówka po tej stolicy jest wyczerpująca, ale pozwala dostrzec mnóstwo interesujących zjawisk … boliwijscy grajkowie, dziesiątki afrykańskich prostytutek koło ogrodu zoologicznego, sprzedawcy haszyszu i marihuany w miejskich parkach.
Nocą dostajemy się do Algeciras obok brytyjskiego Gibraltaru.
Po znalezieniu małego hostelu przy porcie kupujemy bilety na prom i udajemy się na zwiedzanie miasta wraz z ładną plażą pełną muszli po małżach. Na ulicach mnóstwo wygłodniałych kotów, w brudnych barach siedzą Marokańczycy i Hiszpanie, a w zakamarkach uliczek stoją prostytutki czekające na klientów. Algeciras nie należy do najpiękniejszych miejsc tego regionu świata, więc jeżeli ktoś nie wybiera się drogą morską do Afryki nie znajdzie tu wielu atrakcji.
O siódmej odpływa prom do Tangeru. Szybkie pakowanie, śniadanie w pośpiechu, kontrola paszportowa w porcie i … już płyniemy przez Cieśninę Gibraltarską. Prom płynie dwie i pół godziny, a w Tangerze jesteśmy o 7.30 – różnica czasu niekiedy okazuje się korzystnym zjawiskiem, zwłaszcza, gdy przemieszczamy się na zachód.
W porcie w Tangerze pełno naganiaczy, „rządowych przewodników” legitymujących się przeróżnymi papierami oraz natrętnych taksówkarzy. W końcu jednemu z nich udaje się namówić nas i jedziemy z nim na stację kolejową oddaloną rzekomo o 8 km. Taksówkarz „zna” oczywiście kilka języków i akceptuje wszelkie waluty, nawet te plastikowe, jak przystało na prawdziwego Marokańczyka. O 10.30 łapiemy pociąg do Fes. Marokańskie koleje należą do najnowocześniejszych w Afryce. W większości produkcji belgijskiej, wyposażone w klimatyzacje często przewyższają standardem i punktualnością nasze PKP. Niestety sieć jest bardzo uboga i tak naprawdę można za pomocą nich dotrzeć tylko do głównych ośrodków w północnej części kraju.
W przedziale zaraz dosiada się miły uczeń tutejszej High School, Mohammad mówiący nienagannym angielskim. Zaprasza nas do siebie do domu na miętową herbatę, obiecuje, że jego wujek pokaże nam medinę Fes, jego siostra namaluje nam hennę, jego babcia na pustyni przenocuje nas u siebie, …
W międzyczasie przysiada się „businessman” z pobliskiego miasta Asilah. Pokazuje mi zdjęcie swojej żony, opowiada w skrócie historię swojego życia i oczywiście usilnie namawia abyśmy wysiedli w jego miasteczku, ponieważ w przeciwnym wypadku przegapimy ostatni w tym roku souk (miejscowy targ), na którym kupimy potrzebne nam rzeczy – dżelaby (długie suknie noszone przez muzułmanów) i hidżab (okrycie twarzy dla kobiet) po bardzo atrakcyjnych cenach. Owy businessman opracował nam cały plan podróży, godziny odjazdów pociągów i miejsca godne zobaczenia.
Z oferty jednak nie skorzystaliśmy i wysiedliśmy w Fes. Po południu udaliśmy się w kierunku mediny – starej części miasta otoczonej murami. Kiedy minęliśmy jedną z bram świat zmienił się w mgnieniu oka.
„…idziesz wąską uliczką, po obu stronach handlarze sprzedający niemal wszystko, ryby, słodycze, rozmaite przyprawy, miętę, żywy drób, głowy kozie, mięso, warzywa i owoce, ubrania i różnego rodzaju ozdoby. Dziesiątki zapachów unoszą się w powietrzu, świeże pieczywo, ryby, tytoń czy końskie odchody. Co jakiś czas garbarnia daje o sobie znać mocnym zapachem wydostającym się zza murów. Na moment zapominasz o normalnym świecie i … no tak, nie wiesz gdzie jesteś, zgubiłeś się i nawet jeśli znasz arabski lub francuski mało kto jest w stanie pomóc Ci. Chyba, że poprosisz małego chłopca czy dziewczynkę, aby wyprowadzili Cię z mediny za kilka dirhamów.”
Po kilkunastu minutach błądzenia dotarliśmy z naszym przewodnikiem do małego otworu w ścianie; „To jest dom waszego przyjaciela Mohammada Anuara” powiedział mężczyzna, wziął kilkanaście dirhamów i zniknął za rogiem. Matka Mohammada wyszła przed drzwi z gromadką dzieci i zaprosiła nas do środka. Zasiedliśmy na kanapach i powymienialiśmy krótkie zdania to po francusku, to po angielsku. Poznaliśmy także babcię Mohammada – 110-letnią staruszkę. Wypiliśmy herbatę miętową, zostawiliśmy list dla nieobecnego przyjaciela i opuściliśmy „mieszkanie” dziękując za gościnę. Mała dziewczynka czekająca na nas na zewnątrz poprowadziła nas z powrotem do centrum mediny i po odebraniu swoich kilku dirhamów pobiegła do szkoły.
Kwadrans po siódmej rano odchodzi pociąg do Marakeszu przez Rabat i Casablankę. Po ośmiu godzinach wysiadamy w tym tajemniczym ponad półtoramilionowym mieście – ośrodku kulturalnym południowego Maroka. Pierwsze wrażenie jest dalekie od zachwytu – setki ludzi zmierzających w różnych kierunkach, na ulicach zupełny chaos, samochody, motocykliści, rowerzyści, furmanki, dorożki, osły, konie – wszyscy oni poruszają się jak niezorganizowana chmara. Dopiero wieczorem zmierzamy w kierunku placu Jemma el-Fna – centralnej części miasta. Pełno tu zaklinaczy węży, barwnie ubranych sprzedawców wody i soków pomarańczowych. Dziesiątki kobiet namawiających do malowania henny na skórze, berberyjscy tancerze, rozmaici zabawiacze tłumów kłębią się na palcu w poszukiwaniu turystów dających im kilka dirhamów za możliwość zrobienia zdjęcia i pooglądania spektaklu.
Jest dosyć ciepło – powyżej trzydziestu stopni, na niebie widać dość dużo białych chmur. Udajemy się do mediny na drobne zakupy. Nie jest to już tak fascynujące miejsce jak w Fes, ale ukazuje nam za to swoje walory handlowe. Podchodzimy do jednego ze stoisk z zamiarem zakupu trzech par pantofli ręcznie zdobionych. Właściciel zaprasza nas do środka i przez kolejnych kilka minut słuchamy wykładu na temat zalet sprzedawanych przez niego wyrobów. Cena jednej pary wynosi 250dr. Dla nas jest ona zdecydowanie wygórowana i po długich negocjacjach obniżamy ją do 70. Potrzebujemy jeszcze dwie pary owego obuwia. Sprzedawca zachwycony z tego powodu pokazuje nam pantofle z rzekomo lepszego materiału i solidniej wykonane. Łączna cena to kilkaset dirhamów. Udajemy, że jest znacznie wygórowana i wychodzimy ze sklepu. Właściciel woła nas ponownie do środka i sukcesywnie obniża cenę do 600, 450 potem 300 i na końcu 250. My możemy dać najwięcej 170 i ostatecznie dobijamy targu. Nabywamy trzy pary za 185 zamiast początkowych 750dr.
Skąd te umiejętności negocjacyjne u Marokańczyków? Jak się później dowiedziałem negocjacje w marokańskim wydaniu to jeden z przedmiotów egzaminacyjnych w ich szkołach.
Rano jedziemy do Doliny Draa. Droga P31 z Marakeszu do Ouarzazat prowadzi przez góry Atlas. Przejeżdżamy przełęcz Tizi`n`tiszka na wysokości 2260m n.p.m., mijamy kilka trzytysięczników, kilka kopalni. Co parę kilometrów na drogę wybiega wieśniak wymachując przed szybą samochodu dużym ametystem. Dalej kilku nie całkiem uczciwych Marokańczyków symuluje awarię samochodu, głodne dzieci w wioskach podbiegają do nas prosić o coś do jedzenia, gdy stajemy na odpoczynek.
Z Ouarzazat jedziemy do Agdz. Tu zaczyna się dolina porośnięta setkami palm. W dole widać małą rzekę dającą życie i schronienie ludziom i ogromnej ilości zwierzętom – ptakom, rybom, żółwiom.
Docieramy do Zagory około 14.00. Miasto to jest stosunkowo nowe, powstało jako centrum administracyjne za czasów kolonii francuskiej. Wydaje się być dosyć spokojne. W popołudniowym skwarze wolno poruszają się nieliczni mieszkańcy. W przydrożnym barze zagaduje nas właściciel i usilnie namawia do odbycia wycieczki Land Roverem na Saharę w pobliże algierskiej granicy. Wyjeżdżamy z miasta przed czwartą, aby zdążyć przed zmrokiem do Ouarzazat skąd następnego dnia ruszymy do Erfoud.
Wczesnym rankiem jedziemy do Erfoud przez Ar-Rachidia, mijając dziesiątki kazb (charakterystyczne dla berberyjskiej architektury budowle obronne) na trasie. Droga jest w dość dobrym stanie (jak na standardy panujące w południowym Maroku). Zaraz za miastem Ar-Rachidia zaczynają się oazy doliny Ziz. Jedno z najpiękniejszych miejsc w kraju, pełne gajów palmowych otoczonych groźnymi górami. Zatrzymujemy się na moment przy zakolu rzeki, aby spojrzeć na mapę. Nad brzeg przylatuje czapla, a kilka metrów dalej na powierzchnie wypływa żółw wodny. Jest bardzo ciepło.
Dojeżdżamy do Erfoud. Stąd Land Roverem około wpół do szóstej udajemy się do wioski Merzouga – małej osady na skraju pustyni. 15 km za Erfoud kończy się droga asfaltowa, dalej już tylko pustynia pokryta kamieniami i ubite szlaki. Nasz kierowca dobrze zna trasę i trafiamy bez większych problemów. Słońce zachodzi, a w oddali wyłaniają się ogromne wydmy Ergu Chebbi. Po prawej stronie potężne pasmo gór majaczy na horyzoncie. „Algieria, not a good place, dangerous” , mówi kierowca łamaną angielszczyzną. Wojna domowa w tym kraju skutecznie odstrasza przybyszów z zewnątrz.
Z dachu małej oberży, w której nocowaliśmy widać miliony gwiazd, a dookoła panuje kojąca cisza.
Wstajemy przed piątą, aby zdążyć na wschód słońca. Wspinaczka na ogromne wydmy zajmuje trochę ponad pół godziny. Docieramy na szczyt największej z nich. Poniżej rozpościera się morze piasku. Wydmy ułożone w nieregularne wzory przypominają pofalowany aksamit.
Słońce podnosi się nad pustynią, a my z chłopakiem z wioski idziemy zobaczyć oazę i miejscowe zabudowania. W wiosce mieszka około pięćdziesięciu rodzin i każda z nich posiada część oazy na własność. Uprawiają daktyle, brzoskwinie, granaty, figi i miętę. Z wąskiej rzeczki przepływającej przez środek oazy każda rodzina otrzymuje miesięcznie przez sześć godzin wodę. Narzekają na suszę. Przez ostatnie trzy lata nie spadła tu kropla deszczu. Nie jest im łatwo, ale nie tracą ducha, zawsze się uśmiechają i są niezmiernie gościnni.
Z naszym kierowcą przy dźwiękach berberyjskiej muzyki udajemy się z powrotem do Erfoud, skąd łapiemy tzw. grand taxi czyli zbiorową taksówkę do Meknes przez Ar-Rachidia i Midelt. To znacznie lepsze wyjście niż korzystanie z marokańskich autobusów. Trasę około 300km pokonują w 11 godzin, a nasza taksówka była znacznie szybsza – tylko sześć. Transport w środkowym i południowym Maroku nie należy do najnowocześniejszych i najbardziej rozwiniętych. Sieć kolejowa kończy się w Marakeszu, dalej pozostaje już tylko autobus, którym można dotrzeć aż do Dakhli w Saharze Zachodniej (terytorium sporne) lub taksówki – przeważnie duże, stare mercedesy, według właścicieli co najmniej sześcioosobowe.
Z Meknes poranny pociąg marokańskich kolei ONCF zabiera nas do małego miasteczka Temara obok Rabatu. Jest gorąco, a od oceanu wieje ciepły wiatr. Nie możemy od razu wyjść z hoteliku do miasteczka ponieważ właściciel usilnie zaprasza nas na miętową herbatę. „To nasza tradycja” – mówi. Więc siadamy do stołu pijąc ową herbatę i dyskutując to z właścicielem to z jego znajomym o Saharze Zachodniej i o odwiedzonych przez nas miejscach.
Ocean jest niespokojny, duże fale rozbijają się z hukiem o przybrzeżne skały, a w oddali widać za mgłą Rabat – stolicę trzydziestomilionowego Maroka.
Wieczorem poznajemy dwóch studentów mieszkających w Temarze. Opowiadają nam o kraju, zwyczajach i tradycjach.
Rano ocean wydaje się być spokojny, odpływ odsłonił znaczną część skał. W zalanych przez wodę zagłębieniach skalnych roi się od jeżowców, małych ryb i czasami ośmiornic. Rachid (znajomy student) wyciąga z otworu skalnego prawie metrową ośmiornicę.
Po południu zaczyna się przypływ. Fale przybierają na sile, a podnosząca się woda wygania wędkarzy z wysuniętych w morze skał.
„Farewell Africa – Żegnaj Afryko”. Wieczorem następnego dnia jesteśmy już na starym kontynencie w Algeciras z kilkoma rolkami filmu i utrwalonym obrazem otwartego i gościnnego kraju.
Rabat, Casablanka, Agadir, Fes, Meknes to już prawie cywilizowana Europa, Macdonald`s, kawiarnie internetowe, luksusowe samochody na ulicach i inne atrybuty dzisiejszej cywilizacji – podobna historia do Katmandu w Nepalu.
Środkowa i południowa część kraju, gdzie zaczyna się Sahara to już inna rzeczywistość. Tam jeszcze można podpatrzeć jak żyją rdzenni mieszkańcy kraju Hassana II, jak żyją berberowie. Tam można poznać i poczuć arabską gościnność.
To trochę przygnębiające, jak półtora miliona turystów rocznie potrafi zdegenerować otwartych i przyjaznych ludzi. Przygnębiające i smutne, gdyż komercjalizacja Marokańczyków sprawiła (i wciąż sprawia), iż po pewnym czasie ucieka się na widok zbliżającego się marokańczyka, bez wątpienia krzywdząc mniejszość nie spragnioną wypychających kieszenie turystów pieniędzy. Jest to niewątpliwie subiektywne i może trochę niesprawiedliwe odczucie, ale niestety prawdą jest że wkraczający postęp i rozwój technologiczny oraz otwarcie granic zmienia ten kraj w kolejny komercyjny lunapark. Tysiące niemieckich i polskich „hotel-plaża turystów” przylatujących do Agadiru, spragnionych słońca i zabawy drastycznie wpływa na nastawienie i styl życia miejscowych. Z drugiej strony czemu tu się dziwić. Siedmioosobowa rodzina musi za coś żyć. O pracę ciężko, a wyrwać kilkadziesiąt dirhamów od niezorientowanego turysty jest dość prostym zadaniem.
Prawie 50% z blisko trzydziestomilionowej populacji Maroka to ludzie poniżej 20 roku życia, co przy 2,2% tempie wzrostu populacji grozi destabilizacją – powiększeniem przepaści (która i tak już jest ogromna) pomiędzy bogatą mniejszością a coraz liczniejszymi legionami bezrobotnej młodzieży.
Ten, było nie było, egzotyczny kraj jest otwarty na przybyszów z zewnątrz, więc problem z organizacją wyjazdu ogranicza się właściwie do załatwienia transportu i wizy. Jedynie w przypadku wjazdu na własną rękę bez zarezerwowanego hotelu i biletu powrotnego powstaje problem. Nie dostaniemy wizy. To trochę zastanawiające, przecież jest to ograniczanie liczby turystów i tym samym dochodów.
Wydaje się, że marokańskie władze rozumieją doskonale, jak lukratywnym interesem jest turystyka, stąd szereg przepisów nakładających między innymi wysokie kary na nieuczciwych przewodników. Mimo tego chęć zarobienia dodatkowych pieniędzy, sprawia, że właściwie wszędzie roi się od nie licencjonowanych, często niespełna dziesięcioletnich, “guides”. Ich pomoc, zwłaszcza w labiryntach wąskich uliczek medin często bywa przydatna. I to właśnie między innymi oni tworzą ten niepowtarzalny klimat Maroka, jakiego nie spotkamy i nie odczujemy w żadnym z europejskich krajów.
Mówi się, że Afryka zmienia człowieka na lepsze. Maroko to brama do Afryki, to bilet wstępu.
Kilkunastodniowa podróż do tego wspaniałego zakątka czarnego kontynentu pozostawiła niezwykłe wspomnienia oraz dostarczyła ogrom informacji i doświadczeń jak również niepokonaną chęć powrotu do kraju ludzi biednych i bogatych, mądrych i prostych, do kraju kontrastów – do Królestwa Maroka.