Kilkadziesiąt metrów dzieli budynek zambijskiego posterunku granicznego od jego malawijskiego odpowiednika. Żegna nas duży napis „Corruption Free Zone” Uśmiechnięci maszerujemy do malawijskiej budki. Celnicy witają nas uśmiechem. Podajemy paszporty i szybko okazuje się, że jest coś nie tak. Celnicy dyskutują i z poważnymi minami oświadczają, że niestety musimy wrócić do Lusaki po wizy. Nie, nie. Nie mamy tyle czasu. Uśmiech się pojawił ponownie na twarzy jednego z młodych celników kiedy oznajmił nam, że istnieje możliwość wystawienia „specjalnego dokumentu” za „dodatkową opłatą”, który da nam trzy dni na dotarcie do Urzędu Imigracyjnego w Lilongwe i uzyskanie wizy. Dyskusja trwała jakieś dwadzieścia minut i w końcu udało się przekonać naszych „dobroczyńców” do wpuszczenia nas do kraju…
Zaraz za granicą stoją zbiorowe taksówki jadące do Mchinji. Cena to 200 kwacha za osobę. Czekamy na pasażerów, ale robi się coraz później, a ruchu nie ma w ogóle. Ostatecznie decydujemy się zapłacić po 400 kwacha i za kilkanaście minut jesteśmy w Mchinji przy busie, który ma nas zabrać do Lilongwe. Tutaj ruch już większy. Mały targ, naprzeciwko hotelik, kilka sklepików z owocami i kartami telefonicznymi. Wioska żyje. Ponad godzinę trwało czekanie na wszystkich pasażerów. Jak minibus był pełny po brzegi ruszyliśmy w kierunku stolicy. Kiedy dojeżdżaliśmy do Lilongwe było już zupełnie ciemno. Na kemping przy Lilongwe Golf Club dotarliśmy po 20.00. Rozbicie namiotu kosztowało 840 MK za dwie osoby. Mają tam małą restaurację, gdzie można coś zjeść i napić się piwa. Na ogrodzonym polu kempingowym są ciepłe prysznice. To duży plus, bo noce w lipcu są chłodne.
Poranna wizyta w urzędzie imigracyjnym okazuje się bardzo owocna. Wizę, której nie otrzymaliśmy na granicy można uzyskać tutaj i to po trochę niższej cenie. Urzędnik chyba nas polubił, bo kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polakami polecił nam wizytę w ośrodku Don Bosco. To szkoły prowadzone przez księży Salezjanów wśród, których jest nasz rodak ksiądz Paweł.
Przywitał nas po królewsku. Polski obiad z zupą pomidorową, spacer po budynkach szkolnych i na koniec wycieczka po stolicy.
Żeby tego było mało, zadzwonił do znajomych woluntariuszek pracujących w miasteczku Balaka i umówił nas na wieczorną wizytę w ich szkole. Podwiózł nas na rogatki Lilongwe i umieścił w jednym z jadących do Balaki minibusów. Wspaniały dzień w Malawi. Serdeczne dzięki dla księdza Pawła!!!
Kiedy wysiadaliśmy po ciemku z zatłoczonego minibusa Basia i Ewa czekały już na nas. W ośrodku sióstr Kanosjanek, gdzie woluntariuszki pracują mieliśmy spędzić noc. Dziewczyny poczęstowały nas kolacją i otrzymaliśmy osobny pokój z łazienką. Luksus!!!. Poznaliśmy także dwie przemiłe koleżanki Basi i Ewy, które także przebywają w Malawi na wolontariacie. Jedna pochdzi z China, a druga „Mama” z Malezji. Pozdrowienia dla „Mamy”!!! Miło wspominać będziemy wieczór pełen opowieści o latających na dywanach malawijczykach, o pracy z młodzieżą i życiu w Malawii.
Rano zwiedzamy sale lekcyjne, bibliotekę i sekretariaty. To już niestety koniec wspaniałej wizyty w ośrodku sióstr Kanosjanek. Ewa odwozi nas na postój minibusów. Dziękujemy dziewczyny!!!
Nasz, jak zwykle wypełniony po dach, minibus dociera do Blantyre przed 14.00. Bilet kosztuje 380 MK za osobę. Blisko dworca, na którym zatrzymują się autobusy znajduje się znany kemping Doogles. Czas nas trochę goni, więc bierzemy taksówkę do mozambickiego konsulatu znajdującego się rzekomo w siostrzanym mieście Limbe, łączącym się praktycznie z Blantyre. Okazuje się, że adres podany w przewodniku LP jest już nieaktualny i musimy wracać kilka kilometrów do centrum Blantyre. Taksówkarzowi za tą przyjemność płacimy aż 2000MK. Teraz konsulat mozambicki znajduje się obok Hotelu Mount Soche, w samym centrum miasta. Wizyta u konsula okazuje się bezowocna. Po pierwsze jest jakieś święto państwowe, więc nie ma mowy o przyjmowaniu interesantów, a po drugie pani na recepcji poinformowała nas, że i tak nie wiadomo czy i na jak długo dostaniemy wizę. Ciężko jej było również określić koszt takiej wizy. Po przemyśleniu sytuacji stwierdziliśmy, że lepiej będzie stawić czoła mozambickiej biurokracji na granicy, a nie tutaj.
Popołudnie poświęciliśmy na zwiedzenie zakładu „recyklingu” papieru, z którego podobno Malawijczycy są bardzo dumni. PAMET, bo tak się to miejsce nazywa, okazał się być małym domkiem, w którym pracuje kilka osób przy sortowaniu i przetwarzaniu papieru. Warto tu zajrzeć; wstęp kosztuje 100MK i można na koniec wizyty zakupić papierowe pamiątki.
Po wizycie w dużym mieście przyszedł czas na odpoczynek nad jeziorem. I to nie byle jakim; jeziorem Malawi. Minibus z Blantyre do Monkey Bay kosztuje 750MK za osobę. Podróż jest tym razem naprawdę długa i męcząca, ale co się nie robi by ujrzeć magiczne wody jeziora Malawi. Z Monkey Bay nie ma już asfaltowej drogi prowadzącej nad jezioro tylko ubita, gruntowa droga pełna dziur. Trasę tą pokonać trzeba na ciężarówce, która wozi mieszkańców do wiosek leżących wzdłuż jeziora. Chcemy dotrzeć do Półwyspu Maclear, gdzie znajduje się wybrany przez nas kemping. Kierowca ciężarówki zażądał 200 kwacha od osoby.
Wyjścia za bardzo nie ma, więc przystajemy na jego propozycję. Droga do jeziora prowadzi przez ciekawe tereny, z których większość leży już w granicach Parku Narodowego Jeziora Malawi. Teren jest pagórkowaty porośnięty wyschniętą trawą i niskimi krzewami. Gdzieniegdzie wyrastają ogromne baobaby. Po niecałej godzinie jazdy docieramy do Chembe Eagle Nest, gdzie za 6 USD możemy rozbić namiot nad samym brzegiem jeziora, na trawie, kilka metrów od piaszczystej plaży. Kemping jest położony w pięknym, spokojnym miejscu na końcu drogi wiodącej wzdłuż linii brzegowej półwyspu. Na odpoczynek to miejsce idealne. Właściciel z RPA wybudował kilka małych domków, urządzonych bardzo luksusowo. Do dyspozycji gości jest także restauracja i mały bar, gdzie piwo 0,33 l kosztuje 120 kwacha, 800 – 1000 kwacha trzeba zapłacić za duży obiad.
W sąsiadującej z kempingiem wiosce można kupić świeżo złowione ryby (350MK za dużego suma), które smakują wyśmienicie upieczone na dostępnym na kempingu grillu. Drewno we wsi kosztuje 200MK za kilka sporych kawałków, pomidory 40MK za sztukę.
W pobliżu Półwyspu Maclear znajduje się kilka małych wysepek wartych eksploracji. Linia brzegowa też zasługuje na poświęcenie jej trochę czasu. Na kempingu codziennie zjawiają się właściciele łodzi motorowych oferujący swoje usługi. Po negocjacjach udaje się nam wynająć łódź na pół dnia za 6000 MK. Ustalamy trasę i płyniemy. Przy Wyspie Domwe można obserwować orły polujące na ryby, ponurkować obserwując kolorowe pielęgnice, a dalej przy ujściu rzeki spotkać się z wynurzającymi nozdrza z wody hipopotamami. W drodze powrotnej zatrzymujemy się, żeby przespacerować się do grobów szkockich misjonarzy i pooglądać życie w wioskach.
Czas mija szybko nad jeziorem i jutro trzeba się pakować. Rano nie jest łatwo znaleźć transport jadący do Monkey Bay, ale ostatecznie udaje się. Do Mangochi bilet na miejsce w minibusie kosztuje 300MK. Dzisiaj szczęście nas trochę opuszcza i nasz minibus kilka razy psuje się. Ostatnim razie awaria jest dość poważna. Skrzynia biegów odmawia posłuszeństwa i jedynym działającym biegiem jest wstecznym. Zanim zdążyłem zaproponować kierowcy, że może dokończymy trasę jadąc tyłem J, na drodze zjawiła się ciężarówka jadąca w naszym kierunku. Po kilku godzinach telepania dotarliśmy do Chiponde z przesiadką w Mangochi.
W Chiponde regularny transport się kończy i do granicy mozambickiej trzeba iść na nogach albo skorzystać z usług chłopców oferujących transport na bagażnikach swoich wysłużonych rowerów. Po długich dyskusjach cena stanęła na 350 kwacha za jednego pasażera. Załadowaliśmy się więc z naszymi kilkunastokilogramowymi plecakami na bagażniki dwóch rowerów i pomknęliśmy w kierunku Mozambiku. Celnicy malawijscy pożegnali nas jak należy, życząc szerokiej drogi, ale po stronie mozambickiej nie było już tak łatwo….