29 października (sobota)
Trzydzieści minut po godzinie trzynastej dreamliner linii Ethiopian dotknął pasa startowego międzynarodowego lotniska Ivato w stolicy Madagaskaru. Formalności wjazdowe zajęły nieco ponad godzinę i obejmowały sprawdzenie oświadczenia zdrowotnego i wykupienie wizy, której cena uzależniona była od długości pobytu na wyspie. Wiza na pobyt do 30 dni kosztowała 25 euro. Tutaj także, w jednym z kantorów wymieniliśmy pieniądze – za 600 euro otrzymaliśmy 2 133 000 ariary. Z lotniska odebrał nas miły i pogodny kierowca o imieniu Donnee, który przyjechał autem na tyle dużym, że nasze zapakowane cztery rowery bez problemu zmieściły się do środka. Odwiózł nas do hotelu Mirandav oddalonego od terminala o niecałe dwa kilometry, gdzie pokój dwuosobowy kosztował 42 000 ariary. Na kolację trafiliśmy do restauracji znajdującej się zaraz obok naszego hotelu. Duża smaczna pizza wegetariańska kosztowała 16 000 ariary.
30 października (niedziela)
Śniadanie w hotelu Mirandav kosztowało 10 000 ariary i składało się ze świeżej chrupiącej bagietki, masła, dżemu, małego omleta i herbaty lub kawy. Po załatwieniu wszystkich formalności związanych z zostawieniem naszych dość dużych rowerowych toreb w hotelu, za co zapłaciliśmy 15 000 za 20 dni od jednej torby, wyruszyliśmy jeszcze przed godziną ósmą w blisko 260 kilometrową trasę do miasta Ambositra. Krajobrazy mijane po drodze były niesamowicie malownicze – zielone pola ryżowe otaczające trzykondygnacyjne brązowe domki zbudowane z wypalanych na miejscu cegieł, wysokie wzgórza nad dolinami rzadko zamieszkanymi przez Malgaszy i kolorowe miasteczka rozlokowane po obu stronach drogi krajowej numer 7. Po niecałych ośmiu godzinach jazdy wliczając w to krótką przerwę na postój w restauracji Vatolahy w Antsirabe dotarliśmy do miejsca docelowego – ruchliwego miasta Ambositra. To tutaj, po pełnych handlarzy wszelkiej maści, wąskich ulicach pędzą kierowcy riksz zwanych lokalnie pousse-puosse. Wymijają się oni z mieszkańcami jeżdżącymi na motorach, rowerach, w autach czy nawet ciężarówkach. Do tego całego tygłu i wrzawy dołączają się jeszcze piesi, którzy przystają co chwila dokonując zakupów potrzebnych im akurat artykułów. Ambositra jest przyjemnym miastem pełnym energii. Za kolację składającą się z dużej warzywnej zupy-kremu, risotta z serem i oliwkami oraz podawanym na gorąco bananem w zalewie alkoholowej zapłaciliśmy 23 000 ariary.
31 października (poniedziałek)
Pokój dla dwóch osób w Grand Hotel Ambositra gdzie zatrzymaliśmy się kosztował 50 000 ariary, a śniadanie 15 000. Zaraz po godzinie siódmej rano wyruszyliśmy w blisko 160-kilometrową podróż do Parku Narodowego Ranomafana. Zatrzymaliśmy się w hotelu Tianala u Pana Dadafara płacąc 30 000 ariary za pokój dwuosobowy. Miasteczko Ranomafana położone jest wśród porośniętych lasem wzgórz a główna droga krajowa przechodząca przez centrum przyciąga właścicieli małych sklepików, którzy lokują swoje kramy przy trasie. Około godziny 14.00 wraz z przewodnikiem dotarliśmy do bram parku narodowego, gdzie opłaciliśmy wstęp w kwocie 55 000 ariary za osobę. Blisko dwugodzinna wędrówka po lesie obfitowała w spotkania ze złotymi lemurami bambusowymi, kilkoma gatunkami ptaków i lemurami brązowymi. Wieczorem, kiedy planowaliśmy obserwację lemurów nocnych rozpadało się i musieliśmy zmienić plany.
1 listopada (wtorek)
Rankiem, po zjedzeniu śniadania u miłego Pana Dadafara (10 000 za osobę) wyjechaliśmy do bram parku, aby przez blisko cztery godziny wędrować i wypatrywać ptaków. Przyjemność ta kosztowała 200 000 za wynajęcie przewodnika dla całej grupy oraz 55 000 od osoby za ponowny wstęp do parku. Udało się zobaczyć dwa gatunki vang, ziemnokraski, zimorodka madagaskarskiego, koralczyka niebieskawego, wikłacze i kilka innych gatunków ptaków. Przed południem siedzieliśmy już w restauracji Grenat, gdzie spaghetti kosztowało 10 000, zupa pomidorowa 6000, a piwo 0,65 litra 5000 ariary. O 14.00 przewodnik zabrał nas do Arboretum, gdzie zobaczyliśmy kameleony Parsona, papuzice duże i mnóstwo roślin takich jak heban, ananas, baobab. Wstęp do Arboretum kosztował 10 000. O godzinie 17.30 zaplanowaliśmy nocne oglądanie lemurów. Przyjemność ta kosztowała mnie 40 000 ariary, gdyż pojechałem sam z przewodnikiem. Przy 3-4 osobach cena wynosi 20 000 od jednego uczestnika. Udało mi się zobaczyć mikruska (małego lemura ważącego 45 gramy), dwa gatunki żab i cztery gatunki innych kameleonów.
2 listopada (środa)
Wstaliśmy rankiem, przed godziną piątą tylko po to, aby zobaczyć niebo całe zasnute deszczowymi chmurami. Padało raz mniej, raz więcej, ale do godziny siódmej nie było żadnej przerwy w opadach. Zdecydowaliśmy się na wynajęcie mikrobusa, który zabrał nasze rowery i wyruszyliśmy w stronę Mananjary. Kierowcy zapłaciliśmy 260 000 ariary. Po pięćdziesięciu kilometrach jazdy raz w dół, raz w górę niebo przejaśniło się na tyle, że postanowiliśmy zmienić plany, zatrzymać się, ściągnąć z dachu rowery i ruszyć w dalszą drogę na naszych jednośladach. Spodziewaliśmy się łagodnego zjazdu do oceanu, ale jakaż była niespodzianka gdy po 40 kilometrach droga pięła się co chwilę w górę po to, aby po kilometrze, dwóch obniżyć się nieznacznie. Trasa prawie do samego miasta Mananjary była więc bardzo wymagająca i narastające zmęczenie nam doskwierało. Widoki na górski masyw wynagradzały nasze trudy, a przejeżdżanie przez wioski pełne przyjaznych, ale bardzo zaskoczonych Malgaszy nastrajały nas pozytywnie do dalszej jazdy. W końcu, kiedy wjechaliśmy do nadmorskiego Mananjary licznik rowerowy wskazał 90 kilometrów. Zatrzymaliśmy się w przyjemnym hoteliku Sorafa położonym blisko plaży. W restauracji serwowano smaczne śniadania w cenie 10 000 – 12 000 ariary, a za pokój dwuosobowy żądano 40 000. Za kolację, zamawiając spaghetti, zapłaciliśmy 10 000.
3 listopada (piątek)
Dzisiejszy dzień poświęciliśmy na odzyskanie sił po wczorajszej rowerowej przeprawie. Po śniadaniu składającym się z omleta, bagietki, dżemu i masła przespacerowaliśmy się główną arterią miasta, wzdłuż której rozlokowały się dziesiątki sklepików oferujących niemalże wszystko czego mieszkańcy Mananjary potrzebują. Następnie udaliśmy się na plażę. Wzburzony Ocean Indyjski początkowo nie zachęcał do kąpieli, ale ciepła woda i miły żółty piasek skusiły nas do krótkiego zanurzenia się. Słońce niemiłosiernie paliło, więc wróciliśmy do naszej hotelowej restauracji zamawiając grillowaną rybę z frytkami za 12 000 ariary.
4 listopada (sobota)
Po śniadaniu zaplanowanym na szóstą rano planowaliśmy wyruszyć w ponad stukilometrową trasę do Nosy Varika. Kiedy siedzieliśmy już wygodnie w siodełkach, słońce rozpoczynało swoją codzienną pracę nad naszymi głowami, ale na horyzoncie majaczyły ciemniejsze chmury zwiastujące deszcz lub co najmniej mżawkę. Pierwsze dwadzieścia kilometrów po znanej nam już trasie minęło całkiem przyjemnie i już po godzinie zameldowaliśmy się na skrzyżowaniu, gdzie asfaltowa nawierzchnia ustępowała najpierw ubitej ciemnej glinie pomieszanej z kamieniami, a następnie samej brązowej mazi pełnej dużych kałuż. Po dziesięciu kilometrach byliśmy wyczerpani. Kilkaset metrów jazdy w błocie, a następnie kilkaset metrów pchania roweru pod górkę… Później następowało prowadzenie obciążonego bicykla przez błotniste koleiny, których inaczej nie dało się pokonać. Zaliczyłem jedną wywrotkę do wypełnionej brązową wodą ogromnej kałuży. Kiedy na liczniku wybiło 50 kilometrów musieliśmy zrobić przerwę. Było około godziny 13.00 i nic nie zanosiło się na poprawę warunków drogowych. Ruch był niewielki, a napotkani przechodni podawali sprzeczne relacje co do dalszej trasy do Nosy Varika. Przejechaliśmy jeszcze około 10 kilometrów w złapanym na stopa aucie terenowym i postanowiliśmy zatrzymać się na nocleg w jednej z mijanych wiosek. Miła gospodyni wraz ze swoim towarzyszem Erikiem zaproponowała nam gościnę u siebie w domu częstując ryżem i omletem. Noc minęła szybko.
5 listopada (niedziela)
Zaraz po godzinie piątej rano zjedliśmy przygotowaną przez gospodynię zupkę chińską i przed szóstą byliśmy już na siodełkach. Dojechaliśmy 15 kilometrów po bardzo wyboistej drodze do dość dużej rzeki i tam ustaliliśmy z właścicielem dwóch piróg, że kilku wioślarzy zabierze nas ponad 20 kilometrów na wschód do kanału Pangalanes do wioski Ambohitsara, skąd będziemy mogli złapać publiczną łódź do Nosy Varika. Podróż pirogą, za którą zapłaciliśmy 80 000 ariary, trwała ponad cztery godziny, ale w Amohitsarze okazało się, że spóźniliśmy nieznacznie i ostatni transport zbiorowy odpłynął niecałą godzinę wcześniej. Nie pozostało nam nic innego jak tylko poszukać właściciela jakiejś motorowej łodzi i z nim wyruszyć na północ. Pokonanie tego niewielkiego dystansu – nie więcej niż 30 kilometrów – zajęło nam dobre cztery godziny i kosztowało 300 tysięcy ariary. Przed samym zmrokiem dotarliśmy do hotelu Madame Caroline w Nosy Varika, gdzie pokój dwuosobowy kosztował 45 000.
6 listopada (poniedziałek)
Godzina piąta rano stała się naszą zwyczajową porą do wstawania, jedzenia śniadania i wyruszania w trasę. Tym razem mieliśmy szczęście. W ten dzień odpływała zbiorowa łódź do Mahanoro. O szóstej siedzieliśmy już na drewnianych ławkach, a nasze rowery umieszczone na dachu łodzi kołysały się wraz z całym dobytkiem na spokojnych wodach kanałów Pangalanes. Podróż zajęła dosłownie cały dzień i jeszcze kawałek nocy. Przed 20.00 dobiliśmy do brzegu w Mahanoro. Właściciel łodzi zażądał od nas po 15 000 ariary za przewóz. Tropicana Bungalows to mały hotelik zlokalizowany przy samej plaży. Jest tutaj kilka domków dla gości i mała wiata na jedzenie posiłków. Domek dwuosobowy wyceniany jest na 60 000 ariary, ale nam udało się obniżyć tą cenę o 10 tysięcy. Kolacja składająca się z bardzo smacznej ryby to wydatek 10 000.
7 listopada (wtorek)
Dzisiejszy dzień przeznaczony został na relaks. Tradycyjny omlet z bagietką, dżemem i masłem podany został na śniadanie. Wzburzony Ocean Indyjski okazał się nie taki straszny i można było się w nim zanurzyć. Jednak nie głębiej niż po pas, gdyż mocne prądy groziły kłopotami. Na obiad zaserwowano nam ogromną rybę przygotowaną na grillu wraz z dużym talerzem frytek. Następnego dnia zamierzaliśmy wyruszyć do Vatomandry rowerami. Wieczorem hojny właściciel hotelu zabrał nas do restauracji swojej mamy, gdzie ponownie otrzymaliśmy grillowaną rybę – tym razem cztery duże okazy, którymi musieliśmy podzielić się z rodziną, gdyż okazały się dla nas zbyt spore. Porcja takiej ryby to wydatek 15 000.
8 listopada (środa)
Około godziny siódmej rano wyruszyliśmy w blisko 90 kilometrową podróż do Vatomandry. Pierwsze dwadzieścia kilometrów okazało się być przyjemną poranną przejażdżką, gdyż droga prowadząca przez wioski wiodła po zupełnie płaskim terenie. Zaczęliśmy już narzekać na nudę, kiedy teren niespodziewanie zamienił się w pagórkowate wzniesienia, które w prażącym słońcu okazały się trudną przeszkodą. Zatrzymywaliśmy się co godzinę na uzupełnienie płynów i dostarczenie organizmowi kilku kalorii. Na niecałą godzinę przed przyjazdem do Vatomandry nadeszły ciemne chmury i rozpadało się. Wzmógł się mocny czołowy wiatr, który utrudniał jazdę. Do miasta wjechaliśmy w strugach deszczu. Zatrzymaliśmy się w miłym hoteliku Espace Zazah Robert położonym zaraz przy jeziorze, gdzie apartament dla czterech osób kosztował 80 000 ariary. Za obfite śniadanie musieliśmy zapłacić 5000 ariary. Mały hotelik posiadał restaurację i basen. Niestety czystość wody nie zachęcała do kąpieli.
9 listopada (czwartek)
O 6.45 siedzieliśmy już na rowerowych siodełkach (ja i Adam) i zmierzaliśmy po względnie płaskim terenie na północ Madagaskaru w kierunku miasteczka Antsampanana, gdzie droga RN spotyka się z drogą wiodącą do Brickaville. Dystans 53 kilometrów pokonaliśmy w cztery godziny. Dalej ruszyliśmy już we czwórkę minibusem wypełnionym po brzegi do Brickaville (4000 ariary za osobę), skąd planowaliśmy dostać się około 30 kilometrów na północ do skrzyżowania. Z tego miejsca droga prowadząca na wschód miała nas zaprowadzić nad Jezioro Ampitabe. “Miała” to dobre słowo. Kierowca, który wysadził nas na krzyżówce, jak i kilku mieszkańców wioski potwierdziło, że to dobra droga, która doprowadzi nas do hotelu Palmarium nad jeziorem. Trakt był bardzo błotnisty i prowadził ostro pod górę. W trzydziestostopniowym upale prowadzenie pięćdziesięciokilowych rowerów obładowanych sakwami nie należało do przyjemności. Pokonaliśmy trzy kilometry i byliśmy wykończeni. Po analizie GPS okazało się, że to zła droga i nie dojedziemy nią nad jezioro. Musieliśmy zorganizować transport powrotny z trzykilometrowego wzgórza traktorem, gdyż żaden inny pojazd nie pokonałby tej błotnistej, poprzecinanej koleinami trasy. My sami nie mieliśmy już sił sprowadzać ciężkich bicykli w dół do głównej drogi. Wszystkie te operacje zajęły nam blisko cztery godziny. Kiedy dotarliśmy już po zmroku z powrotem do Brickaville, kierowca busa zobowiązał się za kwotę 100 tysięcy ariary zabrać nas jeszcze raz do rozwidlenia dróg, gdzie błotnisty trakt wiódł do Jeziora Rasoaba. Tutaj czekała już na nas ciężarówka pełna ludzi, która zabrała nas do hotelu Orania zlokalizowanego przy samej plaży. Noc w pokoju dwuosobowym kosztowała 60 000 ariary. Smaczna ryba z frytkami kosztowała 18 000.
10 listopada (piątek)
Za 300 tysięcy ariary można popłynąć na całodniową wycieczkę do Rezerwatu Palmarium nad Jeziorem Ampitabe. Podróż łodzią z silnikiem trwała prawie dwie godziny. Wstęp do rezerwatu, w którym można zobaczyć kilka gatunków lemurów (wari czarno-biały, indris krótkoogonowy) i ciekawych roślin (dzbaneczniki) kosztował 20 000. Spacerowaliśmy blisko dwie godziny po lesie oglądając i karmiąc lemury. Następnie zjedliśmy smaczny obiad składający się z zupy pomidorowej i pizzy (razem 35 000). W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy najwęższym przesmyku, gdzie kanał Pangalanes styka się prawie z oceanem. Kąpaliśmy się w ciepłych wodach Oceanów Indyjskiego przez blisko pół godziny.
11 listopada (sobota)
Sobotę spędziliśmy na odpoczynku. Planowaliśmy wykąpać się w jeziorze, ale ze względu na bilharcję panującą na terenie prawie całego nizinnego Madagaskaru zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Spacerując wzdłuż plaży usłyszałem muzykę dochodzącą z wioski. Wszedłem na wzgórze i dotarłem do małego kościoła, gdzie trwała akurat msza. Był to dość długi ceremoniał – jak mi oświadczył pomocnik zarządzający kościołem – prawie sześciogodzinny. Po wysłuchaniu śpiewów i modlitw wróciłem do hotelu Orania
12 listopada (niedziela)
Około szóstej zjedliśmy śniadanie za 15 tysięcy ariary, a następnie za 140 tysięcy kierowca zawiózł nas najpierw gliniastą drogą przez 7 kilometrów, a potem następne 11 już asfaltową nawierzchnią do Brickaville. Tam złapaliśmy minibusa jadącego do stolicy. Cena biletu wynosiła 17 000 bez względu na fakt, że chcieliśmy wysiąść dużo wcześniej, bo już w miasteczku Andasibe. Podróż zajęła około 3 godzin, a trasa wiodła w większości po krętej drodze pełnej ciężarówek kursujących z portu w Tamatave do Antananarivo. Około godziny 13.00 siedzieliśmy już jedząc obiad w hotelu Feon`ny Ala. Ryba przygotowana po malgasku kosztowała 15 000, a naleśnik z miodem to wydatek 3500.
Wieczorem zaplanowaliśmy udać się na nocne oglądanie zwierząt z przewodnikiem, które kosztuje 20 000 od osoby.
13 listopada (poniedziałek)
Rankiem, zaraz po godzinie piątej, kiedy słońce już wzeszło wyruszyliśmy z Maćkiem na pięciogodzinną wędrówkę do Parku Narodowego Andasibe. Wstęp to 40 000 ariary od osoby. Przewodnik zażyczył sobie 120 tysięcy za całą grupę. W tej cenie mogliśmy jeszcze skorzystać z popołudniowego spaceru trwającego następne 2-3 godziny. Rankiem zobaczyliśmy dużo ptaków, dwa węże boa, kameleony i kilka gatunków żab. W hotelu zjedliśmy obiad – kurczak z curry i frytki – 15 000. Wieczorne piwo Gold kosztowało 5000.
14 listopada (wtorek)
Ten dzień postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzenie Parku Narodowego Mantadia. Wczesne śniadanie o szóstej rano kosztowało nas 12 000 ariary. Wstęp do parku narodowego to wydatek 45 000 ariary na osobę. Przewodnik za ośmiogodzinną wyprawę zażądał 120 tysięcy. Dodatkowo trzeba było wynająć auto, gdyż hotel Feon`ny Ala jest oddalony o blisko 20 kilometrów od parku Mantadia. Niestety tym razem widzieliśmy dużo mniej zwierząt; kilka indrisów krótkoogonowych, jedną sifakę diademową, kilka żab, Karolczyka niebieskawego i koralodzioba długopalcowego. Około godziny piętnastej byliśmy z powrotem w hotelu.
15 listopada (środa)
Nasz kierowca Donnee czekał już na nas zaraz po śniadaniu. O 6.30 byliśmy na drodze prowadzącej do stolicy. Dystans niespełna 150 kilometrów pokonywaliśmy w prawie sześć godzin. Droga była bardzo kręta i zatłoczona. Dziesiątki ciężarówek kursujących na trasie Tamatave – Tana skutecznie blokowały ruch męcząc się na podjazdach. Do hotelu Mirandav dotarliśmy w porze obiadowej. Zjedliśmy smaczną pizzę za 14 000 ariary i ruszyliśmy na lotnisko. O godzinie 18.15 startował samolot linii Air Austral na Mauritius z przesiadką na Reunionie.
18 listopada (sobota)
Wcześniejsze trzy dni spędziliśmy na Mauritiusie i Reunionie skąd przylecieliśmy późnym popołudniem do Antananarivo. Przed zmrokiem dotarliśmy do hotelu Mirandav, gdzie dwójka kosztowała 41000 ariary.
19 listopada (niedziela)
Zaraz po śniadaniu (10000 ariary) zabraliśmy się za pakowanie rowerów i całego ekwipunku. Po godzinie ósmej byłem już gotowy na negocjacje z taksówkarzem. Chciałem ostatnie dwie godziny na Madagaskarze poświęcić na zobaczenie wolno biegających sifak w prywatnym rezerwacie Domaine du Lac znajdującym się po przeciwległej stronie jeziora przylegającego do pasa startowego lotniska Ivato. Zdążyliśmy, pomimo faktu, że droga dojazdowa jest w opłakanym stanie, a stróż obiektu gdzieś na chwilę zniknął. Zrobiłem swoje wymarzone fotografie i dotarliśmy na czas pod terminal, aby o 14.30 odlecieć rejsowym samolotem Ethiopian do Wiednia przez Addis Abebę.