Zawsze oczekuję pierwszego powiewu powietrza po wyjściu z samolotu po wylądowaniu w jakimś egzotycznym, odległym od Polski kraju. Także i tym razem myślałem przed wyjazdem jak będzie pachnieć powietrze w Isfahanie i czy przywita nas chłód wiejący znad gór Zagros czy już może wiosenne powietrze docierające tutaj z odległej Pustyni Lota. Było raczej chłodno gdy przyziemiliśmy wczesnym rankiem na płycie lotniskowej i po dość sprawnej odprawie rozpoczęliśmy poszukiwania kierowcy taksówki, która za równowartość 7 euro zabrała nas na dworzec autobusowy Jey we wschodniej części miasta. Taksówkarz początkowo krzywił się trochę, gdy nie mieliśmy riali, ale ostatecznie przystał na unijną walutę. Na dworcu nie upłynęło więcej niż dziesięć minut zanim znaleźliśmy kolejnego śmiałka, który przetransportować miał nas do odległego o ponad 300 kilometrów miasta Yazd. Tym razem cena była wyższa, ale dystans także. Za czterogodzinną poranną podróż zapłaciliśmy 42 euro. Przed 11.00 stawiliśmy się nieco sfatygowani podróżą w hotelu o przywołującej podróżnicze skojarzenia nazwie Silk Road przed którym zaparkowany był niemiecki kamper z napisem Iran is Great. Właściciele wycenili dla nas pokój 3-osobowy ze śniadaniem na 55 amerykańskich dolarów. W hotelu można było także zamówić obiad czy kolację na ciepło. Delikatne mięso wielbłąda w smakowitym sosie kosztowało 100 000 riali. Wieczorem wystarczyło nam energii na zobaczenie ciekawego spektaklu, bo tak chyba można nazwać „zurkaneh” – rodzaj rytualnych tańców połączonych z ćwiczeniami w siłowni męskiej, gdzie panowie przy dźwiękach tradycyjnej muzyki nadzorowanej przez profesjonalnego muzyka-didżeja ćwiczyli swoje mięśnie i oddawali się transowym tańcom przypominającym momentami wirujących derwiszy. 100 000 riali od osoby pobierali dozorcy siłowni za ponad godzinne przedstawienie.
Za kolejowy bilet do Bandar Abbas z Yazdu trzeba było zapłacić 600 000 riali. Pociąg wyjeżdżał o 20.00 w blisko 700 kilometrową podróż i oferował czterołóżkowe przedziały. Gdy załatwiliśmy wszystkie biletowe formalności, ruszyliśmy pieszo do Świątyni Ognia, a następnie za 170 000 riali taksówką udaliśmy się do Wież Milczenia. Warto odwiedzić to miejsce chociażby dla samej atmosfery, ciszy która tutaj panuje i widoku z jednej z wież na całe miasto Yazd i pustynne okolice. Długo wzbranialiśmy się przed propozycją taksówkarza aby obiad zjeść w hotelu Moshir, ale ostatecznie było warto. To jeden z lepszych hoteli w mieście, jeśli nie najlepszy. Przy wyjściu do ogrodu dwie amazońskie ary strzegące drzwi pięknie prezentowały swoje upierzenie, a wystrojeni kelnerzy wraz kilkudziesięciocentymetrowym karłem obsługiwali nielicznych klientów. Spodziewałem się, że stracimy tutaj fortunę, ale się myliłem – za 160 000 riali dostaliśmy ogromne danie składające się ze świeżej ryby, potężnej miski ryżu i zimnych napojów.
Najciekawsza część dnia miała dopiero nadejść. Gdy delektowaliśmy się królewskim jedzeniem w hotelu Moshir nasz zaprzyjaźniony taksówkarz planował naszą eskapadę do Chak Chak, miejsca niemalże świętego dla Zoroastrian. Warto tam pojechać. Nas kosztowała ta kilkugodzinna wycieczka 200 000 riali od osoby czyli 600 000 za całe auto z kierowcą.
Gdy zbliżała się godzina wieczornej podróży koleją, za 80 000 riali przenieśliśmy się z plecakami na nowocześnie wyglądający dworzec, aby z godzinnym opóźnieniem wyruszyć w długą drogę na ciepłe południe.
Ósmą rano pokazał zegar na stacji w Bandar Abbas gdy wysiadaliśmy w porannym skwarze na głównym peronie. Kilka minut przejazdu taksówką oddzielało nas od niewielkiego portu, gdzie małe kilkudziesięcioosobowe motorowe łodzie odpływające co godzinę zabierały podróżnych chcących znaleźć się na magicznej wyspie Qeshm. Tutaj, gdzie publiczny transport praktycznie nie istnieje, przyjezdni skazani są na wynajmowanie taksówek na godziny. Nam udało się wynegocjować 200 000 riali za godzinę. To chyba dobra cena, bo w trakcie kolejnych dni nigdy nie udało się takiej ceny powtórzyć. Dotarliśmy do jaskini Khavas, a potem do Stars Valley, gdzie za 20 000 riali od osoby można było przespacerować się wąwozami otoczonymi przez pionowe skały przypominające trochę amerykańskie kaniony pokazywane na westernach. Baza hotelowa, poza miastem Qeshm praktycznie nie istnieje. Udaliśmy się więc do poleconego przez taksówkarza domu Mr Amina w wiosce o nazwie Tabl. Za nocleg wraz z trzema smacznymi, świeżymi posiłkami płaciliśmy właścicielowi po 800 000 riali od osoby. Ulokował nas w przestronnym pokoju z materacami rozłożonymi na podłodze i klimatyzatorem hałasującym na potęgę. Późnym popołudniem kolejny taksówkarz, tym razem polecony przez pana Amina zabrał nas na jedną z plaż, gdzie mogliśmy wykąpać się w wodach Zatoki Perskiej. W drodze powrotnej ustaliliśmy przystanek w malowniczej wiosce Laft, gdzie dziesiątki murowanych wieżyczek służących za naturalne klimatyzatory, zwanych tutaj badgirami, tworzyło piękną panoramę miasteczka w promieniach obniżającego się, pomarańczowego słońca. Tym razem zapłaciliśmy 250 000 riali za godzinę pracy taksówkarza.
Chcąc zobaczyć Park Harra i gniazdujące w nim ptaki warto wstać przed piątą rano. Z domu pana Amina do małej przystani z której łodzie wypływają do parku jest blisko – niecałe 15 minut jazdy autem. Za przewodnika, który jednocześnie prowadzi małą motorówkę trzeba zapłacić 700 000 riali do podziału na liczbę płynących osób. Polecam to miejsce miłośnikom ptaków. Widzieliśmy zimorodki, czaple, a wysoko nad głowami przelatywała od czasu do czasu szukająca pożywienia warzęcha. Poza tym w cieniu mangrowców można było dostrzec tuziny mułoskoczków.
Po obfitym, smacznym śniadaniu przenieśliśmy się do kanionu Char Khuh, gdzie fascynujące formacje skalne przypominają trochę amerykański Kanion Antylopy w Arizonie. Byliśmy tam dosłownie sami w najgorętszym momencie dnia – w samo południe gdy słupek rtęci wskazywał 35 stopni. To dopiero wiosna. Następnie taksówkarz zostawił nas w mieście Qeshm przy restauracji Nazeem, gdzie za 170 000 riali skonsumowaliśmy duży obiad składający się ze świeżej ryby z ogromną ilością doprawionego ryżu w otoczeniu przeróżnych warzyw. Przed 15.00 zajęliśmy miejsca w małej łodzi motorowej pędzącej do portu w Bandar Abbas. Za godzinną przeprawę trzeba uiścić opłatę w wysokości 125 000 riali.
Z hałaśliwego Bandar Abbas, gdzie znacząca liczba mieszkańców to Arabowie, a nie jak w większości irańskich miast Persowie, odjeżdżają za 200 000 riali zbiorowe taksówki zwane tutaj dźwięcznie savari do miasta Minab bliżej pakistańskiej granicy. Szeroka asfaltowa droga wije się wzdłuż wybrzeża doprowadzając podróżnych przed samym miastem Minab do malowniczych wyschniętych gór o kolorze ciemnobrązowym. Miejscami przy drodze pojawiają się dziesiątki palm, co tworzy zgoła odmienny obraz od suchego irańskiego płaskowyżu. Zatrzymujemy się w jednym z dwóch hoteli w mieście, które wymienia przewodnik Lonely Planet jako całkiem przyzwoite. Hotel Saadaf jest pusty i cichy, a recepcjonista wyglądający na właściciela proponuje po negocjacjach cenę 900 000 riali za pokój 3-osobowy. Zatrzymuje, ku naszemu początkowemu zaskoczeniu, nasze paszporty i kasuje należność z góry. Może nie wzbudzamy zaufania i potajemnie planujemy poranną ucieczkę bez uiszczania należności?
To nie ma znaczenia. Wszystko co się liczy w Minab i dlaczego warto tutaj przyjechać to Panjshambe Bazar czyli Czwartkowy Targ. Wizyta tutaj to trochę jak surrealistyczne przeżycie przeniesienia się w świat terminatorów czy raczej ludzi-ptaków. Bajecznie kolorowo wystrojone arabskie kobiety Bandari majestatycznie sunące na targ w podnoszącym się słońcu Zatoki Perskiej to nasz cel. Wzorzyste spodnie obcisłe na łydkach i zakończone złotymi wzorami, przykryte kolorowymi szatami przypominającymi zwiewne suknie wraz z czadorem zwanym tutaj shamat, a do tego najważniejszy element stroju – misternie wyszywane i zdobione maski dobrane gustownie do całego stroju. To one nadawały im wyglądu kolorowych ptaków. Nigdzie indziej na świecie nie widziałem tak ubranych kobiet. Co ciekawe, pierwsze zdjęcia o wczesnym poranku spotkały się z delikatną dezaprobatą właścicielek tych niesamowitych strojów, ale następne godziny spędzone na oglądaniu stoisk i dokonane przez nas zakupy zjednały sobie większość Pań na bazarze. Przynajmniej tych, które spędziły tam długie godziny sprzedając swoje często ręcznie wytworzone produkty.
Około 14.00 kiedy słońce zaczęło swoją niemiłosierną pracę spalania zmieni uciekliśmy w cień. Przypadkowo poznani sympatyczni i gościnni Irańczycy, Saba i Mohammed, zaprosili nas do swojego auta i wspólnie ruszyliśmy przez Bandar Abbas do położonego znacznie wyżej i przez to znacznie chłodniejszego Shirazu. Do centrum dużej metropolii dotarliśmy zaraz po północy.
Nasi irańscy przyjaciele chcieli pokazać nam Shiraz z jak najlepszej strony więc ulokowali nas w centralnie położonym hotelu o nazwie Ariana (Mahdi), będącym własnością jednego z członków ich zamożnej rodziny, nie zważając za bardzo na grubość naszych portfeli. Może nie był to najtańszy dach nad głową w czasie naszej irańskiej wyprawy, ale za to wydane pieniądze miały swoje odzwierciedlenie w jakości noclegu. Pokój 3-osobowy z dużym śniadaniem kosztował 1 500 000 riali i był usytuowany zaraz przy Bulwarze Zand. Stąd już tylko 10 minut spaceru dzieliło nas od Cytadeli Karima Chana, gdzie za wstęp do tej imponującej budowli trzeba zapłacić 150 000 riali. Gdy słońce stanęło w zenicie ruszyliśmy z Sabą i Mohammadem do grobowców Naqsh-e Rostam i Persepolis. Wstęp do każdej z tych wartych odwiedzenia atrakcji kosztował również 150 000 riali za osobę.
Rankiem, gdy mieliśmy już aż nadto naleśnikowych placków serwowanych na codzienne śniadanie ruszyliśmy na zwiedzanie bazaru Vakil. To niezwykłe miejsce pachnące tysiącami przypraw i mieniące się srebrem, złotem i innymi kamieniami szlachetnymi jest jednym z ciekawszych punktów na turystycznej trasie miasta Shiraz. Zakupiliśmy także bilety na jutrzejszy, popołudniowy kurs autobusem VIP do Isfahanu. 300 000 riali kosztowało nas jedno miejsce w luksusowym autobusie, gdzie w jednym rzędzie ulokowane są tylko trzy siedzenia naprzeciwko płaskich ekranów, gdzie wyświetlają przeboje irańskich telenowel.
Gościnność irańczyków ponownie dała o sobie znać, kiedy w porze obiadowej siedzieliśmy w wytwornej restauracji przy bazarze Vakil i zajadaliśmy się opiekanymi ziemniakami, rybą, świeżymi i gotowanymi na parze warzywami popijając herbatę albo bardzo tutaj popularny napój o nazwie Doogh przypominający trochę nasz kefir. Iście królewskie przyjęcie kosztowało około 250 000 riali za osobę.
Syci udaliśmy się do ogrodów Eram, gdzie można było odpocząć i kontemplować otaczającą zieleń. Tutaj także trzeba zapłacić 150 000 riali za wstęp. Grób sławnego irańskiego poety Hafeza odwiedziliśmy późnym popołudniem, gdy słońce nie wyrządzało już tyle szkód białej skórze Europejczyków. 150 000 riali to wszędzie obowiązująca cena za wstęp do atrakcji. Także tutaj – do grobu Hafeza.
Wieczorem postanowiliśmy sprawdzić czy Irańczycy potrafią naśladować Włochów w przygotowywaniu pizzy. Za 100 000 riali można otrzymać dużą i smaczną pizzę w popularnym barze fastfood zaraz obok naszego hotelu.
Zwyczajowo wyznawcy innej wiary niż Islam nie mogą odwiedzić Mauzoleum Shah-e Cheragh, ale zapoznani młodzi i energiczni studenci umożliwili nam wizytę w tym imponującym kompleksie. Trudno to opisać słowami co podróżnik może zobaczyć we wnętrzach meczetu i przyległych budowlach. Nie spotkałem nigdzie podobnej świątyni w ciągu dwudziestoletniej tułaczki po świecie. Uważam to za najciekawszą architektoniczną niespodziankę Shirazu i całego Iranu. Nie zapłaciliśmy ani riala za wejście do tej majestatycznej atrakcji.
Meczet Nosiromolk najlepiej zobaczyć jest rano, kiedy promienie słońca rzucają światło przechodzące pod odpowiednim kątem przez kolorowe witraże umieszczone na jednej ze ścian małej świątyni. 150 000 riali trzeba zapłacić, aby wejść do wnętrza. Po ponownej wizycie na bazarze Vakil i sfinalizowanych tym razem zakupach pamiątek udaliśmy się na dworzec autobusowy, gdzie luksusowy autobus z posiłkami serwowanymi na pokładzie zabrał nas w 7-godzinną podróż do Isfahanu.
Podobnie jak właściciel hotelu Sadaaf w Minab, dwaj energiczni, w sile wieku bracia prowadzący hotel Amir Kabir żądali 900 000 riali za pokój trzyosobowy i nie mieli zamiaru obniżyć tej ceny ani o jednego riala. Serwowali skromne śniadanie na kwadratowym dziedzińcu, na którym wyschnięte drzewo rzucało strzępy cienia, gdy słońce rozpoczynało swoją wędrówkę po isfahańskim niebie. To chyba uczciwa i niezbyt wygórowana cena jak na tak duże miasto, w którym zamierzaliśmy spędzić nasze ostatnie dwa dni w Islamskiej Republice Iranu.
Isfahan to plac Naqsh-e Jahan i wszystkie znajdujące się na nim imponujące budowle. To po to głównie przyjeżdżają tutaj tłumy złaknionych Orientu obieżyświatów. Odwiedziliśmy Meczet Szajcha Luft Allaha, Pałac Ali Kapu i ogromny Meczet Imama. Wszędzie odchudzono nasze portfele o 150 000 riali. Po obiedzie składającym się z hamburgerów po 100 000 riali sprzedawanych w małym barze przy głównym placu Naqsh-e Jahan pospacerowaliśmy do ormiańskiej dzielnicy Jolfa, gdzie imponująca katedra Vank przywoływała wspomnienia z sąsiedniej Armenii, gdzie w Echmiadzynie oglądaliśmy podobną świątynię. Łatwo było odgadnąć cenę wstępu do Katedry. Było to mało zaskakujące 150 000 riali. Zobaczenie fresków we wnętrzu było warte nawet dwukrotność tej ceny.
Dla niektórych Isfahan to mosty. Po porannej wycieczce na rowerach wodnych wzdłuż brzegów rzeki Zayandeh ruszyliśmy pieszo na kilkunastokilometrową wycieczkę, aby zobaczyć pięć starych mostów isfahańskich. Dotarliśmy do mostu Marnan najbardziej wysuniętego na wschód, następnie przystanęliśmy przy moście Si-o-Seh posiadającym 33 łuki kamienne, później zrobiliśmy dwa krótkie przystanki przy mostach Chubi i fotogenicznym Khaju. Najdłużej zajęło nam dotarcie do oddalonego od następne prawie cztery kilometry najstarszego mostu Shahrestan, którego konstrukcję datuje się na XII wiek. Był to jednak przyjemny spacer wzdłuż szumiącej rzeki, gdzie można było obserwować piknikujących Irańczyków i sporadycznie trenujące kajakarstwo młode studentki.
Przy mojej znajomości kilkunastu słów w języku farsi i totalnym braku opanowania jakiegokolwiek słowa po angielsku przez mojego rozmówcę przekonaliśmy napotkanego taksówkarza aby za 150 000 riali zawiózł nas do Parku Safeh górującego nad kilkumilionowym miastem. Wieczorem pożegnaliśmy Isfahan kiedy miły znajomek właścicieli hotelu Amir Kabir podwiózł nas na lotnisko Shahida Beheshtiego.