Słońce wschodzi kiedy wylatuję z Frankfurtu nad Menem. Po południu podstarzały samolot Lufthansy ląduje na chartumskim pasie. Nie wypuszczają nas z maszyny. Wysiada tylko część pasażerów łącznie z mają sąsiadką, Francuską lecącą na wakacje zobaczyć piramidy Meroe. Zakaz robienia fotografii. Szkoda, bo na pasie startowym chartumskiego lotniska stoją przedziwne maszyny. Samoloty ONZ i kilku mało znanych afrykańskich przewoźników odróżniają się od naszego airbusa. Są znacznie mniejsze, starsze i brudniejsze. Uzupełniamy paliwo i samolot startuje z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem. Przed 21.00 jestem w Addis Abebie. Czeka na mnie Maciek i pracownik Osmana, właściciela firmy Sora Tours. Jedziemy do centrum, do wybudowanego jeszcze przez cesarzową Taitu hotelu. Za dwuosobowy pokój w nowej części budynku trzeba zapłacić 144 birry.
Chcąc zobaczyć południe kraju, a w szczególności Dolinę Rzeki Omo i mając przy tym mało czasu warto wynająć auto z napędem na cztery koła z kierowcą. Średnia stawka to około 120usd za dzień. Decydujemy się na firmę Sora Tours (polecam). Można znaleźć właścicieli aut proponujących ceny nieco niższe, ale trzeba sprawdzić stan techniczny przed wyjazdem (albo przynajmniej rok produkcji). Firmy ze stawkami poniżej 100usd mają bardzo często bardzo stare, wysłużone toyoty albo inne wehikuły psujące się po drodze. Przypłacić to możemy przerwą w podróży oczekując na naprawę.
Chcąc dotrzeć do Doliny Omo trzeba spędzić dwa dni w aucie. Wyruszamy około 8.00, po zakupieniu ponad 30 litrów wody pitnej (3,5 birra za litr). Etiopscy kierowcy nie lubią jeździć nocą unikają więc tego jak mogą. Drogi są pełne dziur i zwierząt, a dodając do tego kompletny brak oświetlenia stwarza to naprawdę niebezpieczne warunki. Do najbliższego większego miasteczka jest ponad 500km. Droga jest w większości pokryta asfaltem, ale niewiele przyspiesza to podróż, gdyż trzeba co chwilę hamować przed stadami krów chodzących po drodze.
W okolicach Arba Minch krajobraz z wysuszonego stepu zmienia się na bardziej zielony za sprawą plantacji bananowych. W miasteczku lokujemy się w położonym przy głównej ulicy hotelu Arba Minch Hotel, gdzie za dwójkę z moskitierą płaci się 70 birrów. W mieście nie ma zbyt wielu atrakcji, ale polecam wizytę w restauracji Bekele Mola, która serwuje dobre spaghetti i ma piękny widok na jezioro Abaya i Chamo oraz Park Narodowy Nechisar.
Kolejne kilkaset kilometrów w aucie. Od rana upał. Kierujemy się na południe w stronę wioski Turmi. W okolicach Weyto można zatrzymać się, aby zobaczyć jak żyją ludzie z plemienia Tsemay. Zajmują się rolnictwem i hodowlą bydła. Dzisiaj reagują na turystów z aparatami w dość przewidywalny, ale mało oryginalny sposób – żądają 2 birrów za zdjęcie. W samym Weyto jest mała jadłodajnia, gdzie „injera” (etiopska tradycyjna potrawa składająca się z naleśnika zrobionego z trawy tef podawanego na zimno z dodatkami: warzywa lub sos z mięsem) kosztuje 15 birrów.
Gdy docieramy do Turmi jest późne popołudnie. W hotelu Naghaya, którego nazwa w języku amharskim używanym przez Etiopczyków oznacza „pokój” płacimy za małe pokoiki po 30 birrów. Oprócz starego metalowego łóżka, piaskowego klepiska nakrytego folia i kilkunastu żywych i nieżywych karaluchów nie ma w nich nic. Są jeszcze komary, ale ich nie można dopisać do wyposażenia pokoju, gdyż wlatują i wylatują kiedy chcą. Rozbijam więc namiot i instaluję go na łóżku. Będzie dobrym zabezpieczeniem przez wszystkimi owadami i małymi gryzoniami. Do hotelu woda jest dostarczana z odległej studni przez pracowników i osły, więc jej dostępność jest mocno ograniczona.
Do Turmi warto przyjechać w poniedziałek, kiedy ludzie z plemienia Hamerów zjawiają się na cotygodniowym targu by wymienić przeróżne produkty. Można kupić naczynia na wodę, naszyjniki wykonane przez kobiety z lokalnych plemion, małe stołeczki używane przez Hamerów oraz całą gamę plastikowych wyrobów rodem z Chin.
Piwo kosztuje 7 birrów za 330 mililitrów i jest bardzo dobre.
W okolicach Turmi jest dużo wiosek Hamerów. Wizyta w jednej z nich pozwala nam zobaczyć jak przebiega ceremonia picia kawy. Za wstęp do wioski płaci się 25 birrów od osoby. Przewodnik będący jednocześnie tłumaczem żąda od nas 100 birrów. Mamy szczęście – dzisiaj popołudniu odbędzie się ceremonia „Bull Jumping”
Święto organizowane jest na cześć młodzieńca wchodzącego w dorosłość. Punktem kulminacyjnym całego wydarzenia jest przeskoczenie trzy razy po grzbietach ustawionych w rzędzie byków. Chłopiec nie może się potknąć i spaść na ziemię. Gdyby tak się stało to nasz bohater zostałby wychłostany przez kobiety biorące udział w ceremonii.
Samo przeskakiwanie przez byki poprzedzone jest rytualnymi tańcami kobiet z bliższej i dalszej rodziny młodzieńca. W trakcie tańców, przy akompaniamencie krzyków i dźwięków lokalnych instrumentów kobiety są chłostane biczami wykonanymi ze świeżych gałęzi. Całe widowisko jest dość makabryczne – dziesiątki młodych dziewcząt mają poranione plecy ociekające krwią.
Wieczorem pozwalamy sobie na talerz spaghetti za 15 birrów i coca-colę za 5b.
Cały dzień spędzamy w aucie jadąc do stolicy. Wieczorem hotel Taitu jest pełny. Znajomy poleca sprawdzić Mr Marin`s Cosy Place i okazuje się to dobrym wyborem. Czysty, mały hotelik z barem i małą restauracją posiada pokoje dwuosobowe w cenie 160b.
Rano odwiedzamy ambasadę Dżibuti i Polski. Składając aplikację wizową do Dżibuti trzeba przedstawić list rekomendacyjny z polskiej placówki dyplomatycznej. Uprzejmy pan konsul naszego kraju przyjmuje nas ciepło i po dwóch godzinach list jest gotowy.
W London Cafe pizza kosztuje 40 birrów.
Taksówka z okolic Hotelu Atlas International do Szpitala Świętego Gabriela kosztuje 35 birrów. Dostaje wysokiej gorączki i bólów brzucha więc postanawiam nie czekać i sprawdzić czy to nie malaria. Kierowcą taksówki okazuje się być miła pani po czterdziestce, która nie zna żadnego słowa angielskiego oprócz „ok.” Nie zna także Addis Abeby. Błądzimy po mieście prawie godzinę w poszukiwaniu szpitala klucząc po podobnie wyglądających uliczkach, a ja leżę na tylnim siedzeniu, próbując zasnąć i zapomnieć o bolącym brzuchu.
W końcu odnajdujemy szpital. Na recepcji dowiaduję się, że test malaryczny kosztuje 98 birrów i trzeba czekać na wyniki około godziny. Wynik jest negatywny. Mam zatrucie żołądkowe.
W Etiopii trzeba zwrócić uwagę na posiadane banknoty waluty amerykańskiej. Papiery starsze niż 1999 rok nie są akceptowane i można je wymienić tylko w głównym oddziale Banku Narodowego w stolicy.
Bilet na autobus do Dire Dawa kosztuje 65b. Kiedyś alternatywą był pociąg. Dziś ten odcinek kolei już jest nieczynny. Funkcjonuje jedynie połączenie Dire Dawa – Djibuti City.
Stary, rozklekotany autobus wlecze się ponad 14 godzin do Dire Dawa. Siedzimy w ostatnim rzędzie, gdzie najbardziej trzepie, więc po 3-4 godzinach marzymy tylko o wyjściu z metalowej nagrzanej puszki. Prawie wszyscy pasażerowie dookoła nas żują zielone liście „czatu”. Czat czy inaczej khat jest krzewem o zielonych liściach żutym od stuleci przez ludy żyjące na terenach Somalii, Etiopii i południowej części Półwyspu Arabskiego, zawierającym psychoaktywne składniki. Wszyscy mają zielone usta i wyglądają na zadowolonych. Są najwyraźniej przyzwyczajeni do długiej jazdy w takich warunkach albo pomaga im czat.
Kiedy przyjeżdżamy do miasta wieczorem jesteśmy zmęczeni. Pokój z łazienką w hotelu Tsehay kosztuje 200 birrów.
Dire Dawa to jedno z najładniejszych etiopskich miast. Równe, wyasfaltowane ulice, wzdłuż których biegną chodniki w niczym nie przypominają pozostałych, zaniedbanych i pozbawionych architektonicznego ładu innych miast w kraju.
Z Dire Dawa do Hararu jest już blisko, przynajmniej na mapie. Za przejazd minibusem musimy zapłacić 22 b (12 za osobę i 10 za plecak). Droga jest wąska i kręta, więc przemieszczamy się bardzo powoli, ale w końcu udaje się nam dotrzeć do jednego ze świętych miast islamu.
Harar robi na mnie bardzo miłe wrażenie. W roku 2006 zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W obrębie murów zachowało się ponad 90 meczetów. Muzułmanie uznali Harar jako czwarte święte miasto ich religii.
W Hotelu Tewodros mały pokój dla dwóch osób z łazienką kosztuje 50b. Zaletą jego jest położenie przy boisku do piłki nożnej, na którym nocami zjawiają się szukające pożywienia hieny. Widok jest niesamowity.
Harar to także niezwykłe miejsce jeżeli chodzi o odwieczny stosunek ludzi do tych właśnie zwierząt. Setki lat ludzie dokarmiali hieny mieszkające w pobliżu miasta. Dzisiaj można zobaczyć jak dalej to robią. Za możliwość zrobienia zdjęć i przyglądania się karmieniu tych dzikich psów trzeba zapłacić 50 birrów. Zapytajcie w hotelu. Polecą kierowcę i przewodnika.
W Hararze zlokalizowany jest jeden z największych etiopskich browarów – Harar Brewery. Postanawiamy go odwiedzić. Najpierw przy bramie trzeba zostawić wszystkie torby i plecaki, następnie czeka nas wizyta u dyrekcji. Dyrektor na początku nie chce uwierzyć w cel naszej wizyty, ma chyba nadzieję, że może jesteśmy kontrahentami z Europy. No cóż, może innym razem. Wyznacza inżyniera znającego proces produkcyjny, ubierają nas w białe fartuchy i śmieszne czapki i ruszamy na zwiedzanie. Wszystko trwa około godziny i jest bezpłatne. Zdjęć nie można robić i dopiero strażnicy przy bramie są bardzo chętni do pozowania. Warto tutaj zajrzeć.
Na terenie browaru znajduje się bar dla pracowników, w którym można kupić piwo po bardzo niskiej cenie.
Z Hararu do stolicy nie podróżuje wiele osób. Z reguły to turyści, sporadycznie trafi się ktoś z miejscowych mających coś do załatwienia w Addis. Znaleźć więc kierowcę minibusa (bo tylko one pokonują tą trasę) nie jest tak łatwo. W starej części miasta jest małe biuro podróży, w którym można zapytać o opcje transportowe. Warto zasięgnąć informacji także w hotelu. Nam się udaje zebrać kilku chętnych i wczesnym rankiem wyjeżdżamy. Za jedno miejsce płaci się 150 birrów.
W stolicy wracamy do znanego już nam hotelu Mr Martins Cosy Place.
W Hotelu Hilton mają basen. Wstęp jest bardzo drogi – 105 birrów za osobę, a woda bardzo ciepła, podgrzewana, nie nadająca się do dłuższego pływania. Można chwile posiedzieć i odprężyć się. Jest także droga restauracja. Kanapka z szynką i serem kosztuje 80b, a danie meksykańskie 70b.
Wieczorem z zaprzyjaźnioną parą Australijczyków podróżujących po Afryce udajemy się na zwiedzanie lokali położonych przy ruchliwej i modnej ulicy Bole i uliczkach przyległych. Trafiamy do restauracji gruzińskiej, gdzie jemy bardzo dobre placki z serem.
Jedziemy na północ. Do Bahir Dar można jechać dwa dni korzystając z publicznego transportu autobusowego. Prywatne minibusy pokonują tą samą trasę w 10-12 godzin. Za miejsce z przodu pojazdu płacimy 180 birrów. Etiopczycy płacą 120b. Rasizm.
Bilety można kupić w którejś z agencji turystycznych położonych w okolicach hotelu Taitu.
W dużej części wyasfaltowana trasa wiedzie przez Debre Markos i wąwóz Nilu. Budują tutaj nowy most i robienie zdjęć jest zakazane.
W samym Bahir Dar, które zwane jest w Etiopii miastem palm, zatrzymujemy się w hotelu Ghion, który ma oprócz bungalowów także pole kempingowe. Za 50 birrów można rozbić namiot. Kemping jest usytuowany w przyjemnym miejscu z widokiem na jezioro Tana. Posiada restauracje, Internet i ciepłą wodę w prysznicach.
Tutaj niespodzianka i to miła w dodatku. Spotykamy Marysię i Laurenta. Parę polsko-francuską z dzieckiem, którzy podróżują po Etiopii wynajętym autem z kierowcą. Pojutrze nie będą go używać i mogą nam je pożyczyć. Szczęście.
ły się fale kontrastowały z zielenią drzew takamaka i palm oraz błękitem wody.
100 birrów trzeba zapłacić za miejsce w kilkunastoosobowej łodzi płynącej do klasztorów na jeziorze Tana. Jest to właściwie jednodniowa wycieczka, w trakcie której odwiedzamy cztery klasztory. To wystarczy w zupełności. Każdy następny jest podobny do poprzedniego.
Wycieczkę organizują hotele w Bahir Dar i ceny są wyrównane.
Wstęp to 30 birrów do każdej ze świątyń. Większości są to lepianki pokryte blachą falistą i architektonicznie nie przypominają naszych klasztorów. Jestem trochę zawiedziony, ale może dlatego, że inaczej wyobrażałem sobie te budowle.
Wnętrza małych świątyń pokryte są bardzo kolorowymi malowidłami przedstawiającymi świętych kościoła etiopskiego.
Trzeba uiścić dodatkową opłatę za robienie zdjęć lub filmowanie. Do niektórych klasztorów kobiety mają zakaz wstępu.
Płacimy 300 birrów znajomym za pożyczenie jeepa z kierowcą na cały dzień. Pokrywa to ich wydatki w wypożyczalni w Addis. Za 42 litry spalone przez nasze auto na trasie z Bahir Dar do Gonder i z powrotem płacimy również około 300 b. Odległość między tymi miastami to trochę ponad 180 kilometrów. W Nile Gonder Hotel serwują bardzo dobre i niedrogie jedzenie. Miasto jest godne uwagi. Za wstęp do Pałacu Fasiladasa i łaźni oddalonych od całego kompleksu o jakieś 2 km trzeba zapłacić 50b, a do kościoła Debre Selassie – 25b. Te trzy atrakcje oddalone są od siebie, a całe Gonder też nie jest zwartym miastem. W godzinach południowych, gdy słońce praży niemiłosiernie warto mieć auto albo wynająć taksówkę.
Wieczorem wracamy do Bahir Dar i idziemy zobaczyć jak bawią się Etiopczycy. Trafiamy do lokalnego baru w centrum w jednej z bocznych uliczek. Lokal nazywa się Balageru Cultural Club i oprócz dostępnego tu piwa czy ginu można posłuchać lokalnej, tradycyjnej muzyki i zobaczyć jak mieszkańcy miasta tańczą i śpiewają.
Wracamy do stolicy. Cały dzień jazdy po wybojach i w upale. W znajomym hotelu Mr Martins Cosy Place płacimy 155 birrów za dwójkę. Odpoczywamy.
Maciek leci do Londynu, a ja wyruszam na zwiedzanie Addis. Kościół Świętej Trójcy, a popołudniu pływanie na basenie w Ghion Hotel. Bardzo zimna woda.
Jadę na lotnisko i przez Chartum wracam do zimnej Europy. Wrocław wita mnie śniegiem.