
Congo Oye! Tadeusz Pasierbiński.
Właściwie to mógłbym napisać, że tej książki nie da się czytać. Może trochę przesadziłbym, ale tylko trochę. O ile początek wprowadza nas w historię Republiki Konga i są fragmenty, które przyciągną na chwilę uwagę czytelnika, o tyle dalej w tekście, jak autor rozwinie skrzydła, tekst jest tak monotonny, monotematyczny i tak nasiąknięty propagandą, że tylko zagorzały miłośnik socjalistycznych doktryn znajdzie tutaj coś dla siebie. Autor podróżuje do Konga w latach 70-tych ubiegłego stulecia w trakcie prezydentury Mariena Ngouabiego, którego ewidentnie i jawnie popiera i stawia na piedestale. Odwiedza znacjonalizowane fabryki i przeprowadza wywiady z pracownikami zakładów państwowych. Wszystko to odbywa się w nucie i stylu panującym w tamym okresie również wśród towarzyszy w naszym kraju, więc autor nie odbiega za bardzo od cenzurowanego języka Polski socjalistycznej lat 70-tych. Francuzi i kolonialna burżuazja są oczywiście wcieleniem zła. Cytaty:
“Ksiądz-prezydent był niewielkiego wzrostu, miał łagodny głos i żywe oczy. Jego hobby były… sutanny. Miał ich ni mniej, ni więcej tylko 300! I wszystkie były szyte w Paryżu, u Diora. Sutanny miały różne kolory, Yolou najczęściej chodził w białej. Pod nią nosił rewolwer, i to nie dla zabawy. Kiedyś zagroził nim znanemu politykowi kongijskiemu Jacquesowi Opangault, innym razem wymachiwał rewolwerem w parlamencie. A w ogóle to był mało poważny, W maju 1963 roku przyjechał do Addis Abbeby na afrykańską konferencję ‘na szczycie’ i straszył swych przeciwników politycznych dzikimi okrzykami na korytarzach”.
“…kolonizatorzy odeszli z Afryki, żeby w niej pozostać”.