Chcąc przedostać się na stronę argentyńską (z Brazylii) musieliśmy wsiąść do autobusu odjeżdżającego z małego, niepozornego przystanku oznaczonego napisem „Argentina” na małej powyginanej i wyblakłej tabliczce. Przystanek znajduje się tuż obok głównego dworca autobusów miejskich. Bilet kosztuje 2,5 reala. Wszystkie formalności na granicy trwały blisko godzinę. W Perto Iguazu, po stronie argentyńskiej, nie ma dużego wyboru hoteli. Miasteczko jest kilka razy mniejsze od swojego brazylijskiego sąsiada i może przez to o wiele bezpieczniejsze. Za 250 peso za pokój trzyosobowy z klimatyzacją i śniadaniem zatrzymaliśmy się w Hostelu Stop. Taksówka z dworca autobusowego do tego hotelu kosztowała 10 peso. W Puerto Iguazu jest też małe lotnisko, z którego można polecieć do Buenos Aires. W Argentynie nie ma jeszcze tanich linii lotniczych z prawdziwego zdarzenia, więc ceny lotów nie są już takie atrakcyjne jak w Brazylii. Chcieliśmy wynająć auto, więc sprawdziliśmy wszystkie wypożyczalnie w mieście i udaliśmy się na lotnisko aby sprawdzić ostatnie oferty. Okazało się, że są to ci sami właściciele wypożyczalni, którzy mają oddziały w mieście i ceny nie różniły się niczym. Taksówka z lotniska do wodospadów kosztowała nas 70 peso, z centrum do lotniska – 60 peso. Wstęp do Parku Narodowego Iguazu kosztuje 85 peso i obejmuje przepłynięcie na wyspę San Martin, ale tylko wtedy, gdy poziom wody w rzece nie jest zbyt wysoki. Gdy byliśmy tam, łodzie nie kursowały. Za Dawida nie musieliśmy płacić wstępu. Park jest znacznie większy niż ten po stronie brazylijskiej i jeden dzień to za mało, aby wszystko zobaczyć bez pośpiechu. Od głównych bram parku do ostatniego, najdalszego punktu Garganta del Diablo jest kilka kilometrów. Można iść pieszo lub pojechać darmowym pociągiem, który zatrzymuje się na dwóch przystankach na swojej trasie w parku.
Wieczorem wróciliśmy do centrum taksówką za 60 peso. Duża pizza na kolację dla dwóch osób kosztowała 25 peso w barze tuż obok naszego Hostelu Stop.
Zgodnie z wczorajszą umową z wypożyczalnią Avis odebraliśmy naszego forda focusa rocznik 2008 (97 tysięcy kilometrów na liczniku). Ubezpieczenie w przypadku kradzieży lub rozbicia auta pokrywało wszystkie szkody powyżej 6000 peso. Otrzymaliśmy także limit kilometrów do przejechania – 6000 w ciągu 28 dni na które auto będzie wypożyczone. Po dwudniowych negocjacjach ustaliliśmy wcześniej cenę na 6000 peso za całość (początkowa cena 9000peso). Połowę zapłaciliśmy gotówką i połowę karta kredytową. Wyruszyliśmy na południe do San Ignacio. Podróż zajęła nam 3 godziny. Miasteczko jest małe i przyjemnie spokojne. W hoteliku Portal del Sol położonym naprzeciwko ruin jezuickich San Ignacio zapłaciliśmy 153 peso za pokój trzyosobowy z klimatyzacją i śniadaniem. Byliśmy na miejscu późnym popołudniem, ale udało się nam jeszcze wejść na teren kompleksu ruin. Bilet wstępu obejmujący pięć kompleksów ruin jezuickich w okolicy kosztuje 30 peso. Codziennie o 20.15 organizowane są też pokazy „sound and light show”, ale cena to dodatkowe 30 peso. Nie zdecydowaliśmy się jednak.
Śniadanie oferowane przez hotel okazało się za małe dla nas. Dodatkowa kanapka z szynką i serem kosztowała 14 peso. Po zjedzeniu wyruszyliśmy do ruin Loreto i Santa Ana. W kompleksach ruin nie było turystów. Zwiedzaliśmy sami z przewodnikami, za których usługi nie płaci się dodatkowo, wszystko jest w cenie biletu wykupionego w San Ignacio. Mają dużą wiedzę na temat historii tych miejsc. Marcel, przewodnik z Santa Ana, zaprosił nas do siebie wieczorem na terere (zimne yerba mate). Odwiedziliśmy jego skromny dom, w którym pokazał nam zdjęcia lokalnej fauny i opowiadał o życiu w San Ignacio. Po południu byliśmy na małym basenie znajdującym się kilkaset metrów od hotelu. Obiad w lokalnej knajpce to wydatek od 7 do 15 peso.
Po zjedzeniu śniadania wyruszyliśmy dalej na południe drogą numer 12 do stolicy prowincji Misiones, miasta Posadas. Znalezienie taniego noclegu z klimatyzacją (nad Argentynę nadeszła fala upałów, było około 40 stopni w cieniu) zajęło nam trochę czasu. Ostatecznie wybraliśmy dość drogi, ale położony w samym centrum, Hotel City. 220 peso kosztował pokój dla trzech osób. Planowaliśmy odwiedzić także ruiny jezuickie w Paragwaju. Posadas leży przy samej granicy z tym krajem, więc postanowiliśmy skorzystać z okazji i wybrać się tam na całodniową wycieczkę. Nasze auto musiało zostać w mieście, a my szukaliśmy taksówkarza, który za rozsądną cenę zabierze nas tam i z powrotem. 150 peso po negocjacjach wystarczyło aby taksówka (niestety bez klimatyzacji) zabrała nas do Paragwaju. Niecałe dwie godziny trwała podróż do pierwszego kompleksu jezuickiego w Trynidad. Wstęp kosztował 35 guarani i obejmował wejście do obydwu kompleksów. Z Trynidad do Jesus było już niedaleko – około pół godziny jazdy. Ruiny są dobrze zachowane i polecam zobaczenie ich. Jedyną rzeczą jaka nam przeszkadzała tego dnia był upał, ale Dawid dzielnie się trzymał i wydawał się nie być wrażliwy na taką temperaturę. Coca cola w sklepiku przy ruinach kosztowała 3 guarani. Wróciliśmy późnym popołudniem do Posadas. Przygotujcie się na długie czekanie na granicy. Argentyńskie służby celne skrupulatnie sprawdzają wjeżdżające auta z Paragwaju. Kontrabanda tutaj kwitnie. Wieczorem udaliśmy się do pobliskiej restauracji spróbować jak smakują słynne argentyńskie steki wołowe. Za 25 peso można otrzymać ogromny talerz z wielkim kawałkiem świetnie przyrządzonej wołowiny, frytkami i serem. Pyszne.
Z Posadas do miasta Saenz Pena jest około 500 kilometrów. Drogi nie są szerokie, ale brak zakrętów i bardzo mały ruch powoduje, że taki dystans pokonuje się w 5 – 5,5 godziny bez pośpiechu. Benzyna kosztuje 3,8 peso za litr. W Saenz Pena dużego wyboru hoteli nie ma. Zatrzymaliśmy się w niezbyt czystym hotelu Orel za 150 peso za trójkę. Miasto w dzień wyglądało jak opuszczona osada na dzikim zachodzie w USA. Nie było żywej duszy na ulicach. Było gorąco – ponad 40 stopni w cieniu. Jak się jednak okazało wieczorem, wcale nie było to opustoszałe miasto. Po 20.00 kiedy słońce już zaszło i temperatura spadła poniżej 40 stopni, ulice ożywiły się bardzo i setki ludzi zapełniły sklepy i knajpki.
Rano wyruszyliśmy w kierunku Salty. 660 kilometrów pokonaliśmy w siedem godzin wliczając w to krótki postój. Droga była zupełnie pusta i pozbawiona zakrętów. Minęliśmy dosłownie kilka aut przez pierwsze trzy godziny jazdy. Nie było praktycznie żadnych zabudowań, polecamy więc zabranie zapasu wody i paliwa, gdyż przez kilkaset kilometrów nie ma stacji benzynowej. W Salcie wybór hoteli jest znacznie większy niż w Saenz Pena czy Posadas i przez to ceny są niższe. W ładnym hotelu Crillon z basenem i śniadaniem zapłaciliśmy 205 peso za trójkę (dwójka kosztuje 150 peso).
Salta, to według Argentyńczyków, najładniejsze miasto ich kraju. Mawiają „Salta la Linda” – „Salta, Piękność” Coś w tym jest. To najładniejsze miasto argentyńskie jakie do tej pory widzieliśmy. Dużo zieleni, nie ma ogromnego ruchu samochodowego, a duża ilość wyższych uczelni i studentów nadaje miastu i ciekawy klimat. Wjechaliśmy kolejką Teleferico na wzgórze, z którego pięknie widać całe miasto. Bilet kosztował 20 peso w dwie strony. Na szczycie znajduje się mały park z wodospadem i tarasami widokowymi. Po zjechaniu do miasta poszliśmy na stację autobusową (blisko stacji teleferico), aby kupić Maćkowi bilet na autobus do Buenos Aires. Kanapka w restauracji na głównym placu Plaza 9 de Julio kosztowała 15 peso.
Odprowadziliśmy Maćka na dworzec skąd pojechał do stolicy. Bilet kosztował 360 peso za miejsce w fotelu rozkładanym prawie do pozycji leżącej (semicama). Podróż trwała 19 godzin. W Argentynie komunikacja autobusowa jest bardzo dobrze rozwinięta. Firmy przewozowe dysponują nowoczesnymi autokarami z klimatyzacją i wygodnymi fotelami. W trakcie podróży podawane są posiłki, także przejazd trwający 20 godzin nie jest wcale bardzo wyczerpujący, a często tańszy niż przelot samolotem. Jadąc nocą oszczędzamy jeszcze na kosztach hotelu.
Zaczęliśmy podążać na południe. Chcieliśmy zobaczyć ogromne kaktusy w Parku Narodowym Los Cardones. Jadąc z Salty w kierunku Cachi przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów droga jest asfaltowa, ale później zamienia się w coraz gorszą nawierzchnię szutrową. Dojechaliśmy do malowniczej wioski Cachi na obiad. Za 36 peso zjedliśmy stek, frytki, sałatkę i coca colę. Podróż zajęła nam 4 godziny. Po południu postanowiliśmy dotrzeć do Molinos. W niecałe dwie godziny dojechaliśmy na miejsce, ale Dawid był już na tyle znudzony jazdą, że postanowiliśmy zatrzymać się na noc w Posada los Cardones. Dwójka (z komarami i niewygodnym materacem oraz jakimiś gryzącymi niezidentyfikowanymi insektami) kosztowała 130 peso. Gospodarze byli bardzo mili i wynagradzali niewygody. Za 5 peso na osobę przygotowali bardzo smaczne śniadanie. Sama wioska Molinos okazała się być bardzo ciekawa. Mają ładny XVIII-wieczny kościółek Iglesia de San Pedro de Nolasco oraz bardzo ciekawe Centro de Interpretacion, gdzie można poczytać na temat historii regionu i poznać faunę i florę okolicy.
Zmierzaliśmy w kierunku Cafayate. Podróż zajęła niecałe trzy godziny, ale nie była łatwa. Po nocnych burzach i ulewach droga była miejscami zalana. Z gór zaczęło spływać błoto. Miejscami potworzyły się ogromne kałuże – jeziorka głębokości metra i długości kilkudziesięciu metrów. Przeprawa była pełna napięcia. Musieliśmy wysiadać z auta i badać głębokość na różne sposoby zanim nasze osobowe auto próbowało sforsować wodną przeszkodę. Raz byliśmy bardzo bliscy zalania silnika, ale na szczęście udało się wyjść z opresji cało. W Cafayate zatrzymaliśmy się u starszej pani prowadzącej hotel Victoria blisko głównego placu. Czyste pokoje, aczkolwiek z komarami, kosztowały 100 peso za dwójkę i 120 peso za trójkę. W knajpkach spaghetti i milanesa (czyli kotlet) de ternera (wołowy) lub pollo (z kurczaka) kosztowały 15 peso. Do Cafayate przyjechaliśmy, aby spróbować jak smakują wina. Pierwszą wizytę złożyliśmy w organicznej winiarni Nanni. Można było kupić u nich dobre wino ze szczepu Tannat za 20 peso za butelkę. Wieczorem kolację zjedliśmy w pizzerii (duża pizza dla dwóch osób – 20 peso).
Dwa kilometry za miastem znajdowała się fabryka krowiego i koziego sera Cabras de Cafayate. Warto tutaj zajrzeć, aby zobaczyć jak wygląda proces produkcyjny. Wstęp kosztuje 10 peso za osobę. Fabryka jest mała i zaspokaja prawie całkowicie potrzeby miasta Cafayate. Przy wyjściu jest mały sklepik sprzedający pyszne sery.
Chcąc zobaczyć słynny kanion Quebrada de Cafayate musieliśmy wrócić się główną drogą numer 68 w kierunku Salty. Przez kilkadziesiąt kilometrów ciągną się wzdłuż drogi przepiękne widoki. Skały o różnych kolorach i kształtach. Niektóre mają swoje własne nazwy jak Las Ventanas przypominające okna czy El Obelisko lub Garganta del Diablo. Warto przyjechać tutaj.
Po powrocie udaliśmy się na obiad do knajpki El Solar de Guemes, gdzie dobre i duże spaghetti kosztowało 15 peso, a stek z frytkami 18 peso. Dwa kilometry za miastem znajduje się duża winnica El Esteco. Wstęp kosztuje 20 peso za osobę. Można zobaczyć proces produkcyjny i poznać lokalne szczepy winogron.
Droga z Cafayate do Santiago del Estero prowadzi przez miejscowość Tafi del Valle oraz ruchliwy Tucuman. Jechaliśmy 6 godzin. Miasto nie jest turystyczne i nie ma wielkiego wyboru hoteli. Zatrzymaliśmy się w hotelu Nuevo Bristol za 155 peso za małą dwójkę z klimatyzacją i śniadaniem. W mieście poza Plaza Libertad i kościołem nie ma wiele do zobaczenia.
Postanowiliśmy więc nie zostawać dłużej i wyruszyć do Cordoby. Odległość to 430 kilometrów drogą numer 9. Przed miastem Jesus Maria były jakieś roboty drogowe i objazd. Zatrzymaliśmy się więc na stacji benzynowej, aby rozprostować kości i za 10 peso zamówić kanapkę z serem. W Cordobie dotarliśmy do centrum, gdzie nawigacja nie jest specjalnie trudna, gdyż ulice przecinają się pod kątem prostym. Zatrzymaliśmy się w nowym hotelu Savannah przy ulicy Rosario de Santa Fe 480. Pokój dla dwóch osób z klimatyzacją i śniadaniem kosztował 150 peso. Odwiedziliśmy Muzeum Miasta i Katedrę.
Parking przy hotelu kosztował 17 peso za dobę. Nasze ubezpieczenie nie pokrywało wszystkich szkód więc woleliśmy zostawiać auto na strzeżonym parkingu. Do Cordoby warto przyjechać aby zobaczyć Manzana Jesuitica, kompleks budowli wzniesionych przez Jezuitów w XVII wieku. Dzisiaj w budynkach tych mieszczą się różne instytucje takie jak Uniwersytet czy muzeum. Do wieczora spacerowaliśmy po centrum miasta.
Z Cordoby pojechaliśmy do Rosario nad rzeką Parana. Tutaj urodził się Ernesto Guevara de la Serna znany jako Che Guevara. Przy jednym z centralnych placów znaleźliśmy hotel Nuevo Europeo w obdrapanym budynku przypominającym czasy realnego socjalizmu. Mieszkaliśmy na piątym piętrze, skąd rozpościera się ładny widok na Rosario. 185 peso kosztował pokój dwuosobowy ze śniadaniem, a parking 15 peso za dobę. Rosario nie jest bezpiecznym miastem, o czym przekonaliśmy się zaraz po wjeździe do centrum. Dwóch motocyklistów podjechało do starszego pana wychodzącego z banku i jeden z nich wyrwał mu torbę z pieniędzmi, odjeżdżając z dużą prędkością mknąc pod prąd ulicą jednokierunkową. Zwiedzaliśmy miasto spacerując w kierunku rzeki. Odwiedziliśmy jedyny w swoim rodzaju Pomnik Flagi (Monumento de la Bandera). Można wjechać na samą górę pomnika lecz winda nie czynna jest każdego dnia. Mieliśmy pecha, w ten dzień nie działała. Zaglądnęliśmy do katedry i do darmowego Muzeum Arte Decorativo. W końcu dotarliśmy do samej rzeki. Wzdłuż Parany ciągnie się pokryty trawą deptak, na którym mieszkańcy organizują sobie pikniki. Wracając zjedliśmy obiad w małej knajpce przy naszym hotelu. Coś co przypominało pierożki ze słonym serem (tutaj tallarines) kosztowało 16 peso za porcję.
Odpoczywaliśmy po kilku dniach jazdy po pustkowiach Argentyny. Zaglądnęliśmy do księgarni, gdzie oferowali 3 książki za 10 peso. Odwiedziliśmy galerie handlowe, gdzie były małe place zabaw dla dzieci. Dawid miał zajęcie przez kilka godzin, a my trochę odpoczynku od ciągłego biegania za nim. Pomaszerowaliśmy ponownie pod Pomnik Flagi, ale niestety znowu winda była nieczynna. Bilet kosztuje 2 peso. Odległość rzeki od centrum Rosario nie jest duża więc po mieście można się przemieszczać pieszo.
W końcu pojechaliśmy do stolicy. Po czterech godzinach dotarliśmy do hotelu International ulokowanego przy szerokiej na szesnaście pasów ruchu Alei 9 maja pomiędzy przecznicami Venezuela i Mexico. To był chyba najdroższy hotel podczas całej naszej podróży. 250 peso zapłaciliśmy za przestronną dwójkę z dużymi łóżkami, łazienką, klimatyzacją i obfitym śniadaniem. Parking był w cenie hotelu, a dla osób spoza hotelu kosztował 30-40 peso za dobę. Jeszcze tego dnia wybraliśmy się na długi spacer do Puerto Madero, nowoczesnej biznesowej dzielnicy, gdzie wyrastają drapacze chmur. W Buenos Aires ceny noclegów są trochę wyższe niż w mniejszych miastach Argentyny. Alternatywą dla hoteli są mieszkania/apartamenty wynajmowane na kilka dni w centrum miasta. Cena za dobę to minimum 60 dolarów amerykańskich plus kaucja. Apartamenty są w pełni umeblowane i posiadają kuchnię, łazienkę i jeden duży pokój, czasem dwa.
Pojechaliśmy do portu, aby kupić bilety na prom do Montevideo przez Colonię. Bilet kosztował 222 peso za osobę, a Dawid, jako że nie skończył dwóch lat, miał bilet za darmo. Podróż promem do Colonii trwa jedną godzinę, następnie przesiąść się trzeba do autobusu i pojechać do stolicy Urugwaju. Była to jedna z opcji dotarcia do Montevideo. Drugi tańszy sposób to trzy godziny promem do Colonii i 2,5 godziny w autobusie. Cena 175 peso. Najszybszy wariant – bezpośrednie połączenie promowe Buenos Aires – Montevideo (3 godziny) kosztowało 317 peso. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć tylko Colonię to powrotny bilet Buenos-Colonia kosztuje 117 peso.
Za 15 peso taksówkarz podwiózł nas do słynnej dzielnicy La Boca. To turystyczne miejsce, ale warte zobaczenia. Na skwerku przed wejściem do kolorowej dzielnicy artyści i tancerz czekali na turystów. Sprzedawali swoje obrazy i oferowali różne usługi. Zdjęcie z tancerką tango kosztowało 20 peso. Przespacerowaliśmy się kolorową uliczką El Caminito, zrobiliśmy kilka zdjęć i pojechaliśmy do centrum. Menu w McDonaldzie kosztowało 25 peso.
Po południu wybraliśmy się do ogrodu zoologicznego. Taksówka kosztowała nas 30 peso. Udało się nam zobaczyć wiele zwierząt i większość atrakcji, ale pod koniec naszej wizyty rozpętała się burza. Przez pół godziny, w strugach deszczu próbowaliśmy złapać taksówkę, ale przy takiej ulewie wszystkie zniknęły z ulic. Po godzinie deszczu dzielnice Buenos Aires były zalane, niektóre ulice stały się nieprzejezdne, potworzyły się ogromne korki. Po półtorej godziny jazdy podczas których Dawid świetnie się bawił dotarliśmy mokrzy do hotelu, gdzie na kanale lokalnej telewizji podawano wiadomości o powodzi stolicy.
Rankiem przespacerowaliśmy się do Casa Rosada oraz barokowej katedry (Catedral Metropolitana). Postanowiliśmy pochodzić więcej tego dnia i poszliśmy pieszo do dzielnicy Recoleta zobaczyć cmentarz, na którym pochowana jest Eva Peron Duarte (słynna Evita). Spacer zajął nam 40 minut. Gdy dotarliśmy do bramy cmentarza rozpadało się na dobre. Usiedliśmy więc naprzeciwko wejścia w jednym z barów, który okazał się być małym browarem. Można za 24 peso zamówić tutaj deskę na której stawiają sześć szklaneczek różnego gatunku lokalnego piwa wytwarzanego na miejscu. Duża pizza kosztuje 46 peso. Padało na tyle mocno, że za 15 peso zdecydowaliśmy się na taksówkę do hotelu. Wieczorem na Alei 9 Maja przy Obelisku zorganizowany został koncert. Zamknięto wszystkie pasy ruchu i rozłożono scenę. Przez ponad godzinę wpatrywaliśmy się w śpiewy i tańce tango.
Jeszcze przed ósmą rano wyjechaliśmy na północ do Paso de Los Libres. 680 kilometrów pokonaliśmy w 8 godzin. Zatrzymaliśmy się w miasteczku Concordia na obiad (40 peso duża pizza, 10 peso 1 litr coca coli). W Paso de los Libres spaliśmy w hotelu Las Vegas za 160 peso za dwójkę z klimatyzacją, śniadaniem i parkingiem.
Z Paso de Los Libres pojechaliśmy 300 kilometrów na północ do Posadas. W knajpce na głównym placu Milanesa a la Napolitana kosztowała 33 peso, a sok ze świeżych owoców 6 peso. Spaliśmy w City Hotel za 170 peso za dwójkę plus 15 peso za parking.
Jadąc dalej na północ zatrzymaliśmy się w małym ogrodzie zoologicznym jakieś 100 kilometrów przed Puerto Iguazu. Wstęp kosztował 8 peso. Odwiedziliśmy jeszcze małą miejscowość Wanda, w której mieli mieszkać Polacy, ale była niedziela i miasto wyglądało jak wymarłe, a konkretnych adresów do odwiedzin nie mieliśmy. Do Puerto Iguazu dotarliśmy późnym popołudniem i zatrzymaliśmy się w Complejo Turistico Americano przy wjeździe do miasta. Za domek w ośrodku z dwoma basenami i śniadaniem płaciliśmy 190peso za dobę.
Autem pojechaliśmy do wodospadów. Tak bardzo spodobały się nam miesiąc temu, że postanowiliśmy odwiedzić je jeszcze raz. Wstęp kosztował 85 peso z opcją dopłaty 45 peso za drugi dzień. Na terenie parku narodowego są małe sklepiki, ale jedzenie i napoje są bardzo drogie. Kanapka z szynką i serem kosztuje 12 peso, woda 0,5 litra – 10 peso. Wszędzie biegają coati i wykradają turystom jedzenie. W sklepie w naszym ośrodku był mały sklepik gdzie można było zrobić podstawowe zakupy. Jogurt kosztował 2 peso, a dobre wino argentyńskie Graffigna (polecam) kosztuje 17 peso.
Oddaliśmy nasze auto, kupiliśmy prezenty dla najbliższych i zjedliśmy obiad przy hostelu Stop za 24 peso na osobę, spaghetti z białym sosem – 18 peso. Taksówką za 12 peso wróciliśmy do Complejo Americano.
Autobusem (ceny na początku opisu) dotarliśmy do brazylijskiego miasta Foz do Iguazu skąd popołudniu odlecieliśmy do Rio de Janeiro. Tutaj zatrzymaliśmy się zaraz obok tego samego hotelu, w którym spaliśmy miesiąc temu (Hostel Harmonia). Na tej samej krótkiej uliczce jest kilka hosteli z podobnymi cenami. Za dwójkę zapłaciliśmy 100 reali. Polecam wcześniejszą rezerwację.