Przylatujemy do Luandy z Wysp Świętego Tomasza i Książęcej. Po 22.00 ze stołecznego lotniska odbiera nas Murita i Chris. Około północy dojeżdżamy do ich domu i po wyśmienitej kolacji kładziemy się spać w domu przypominającym raczej pałac niż zwykłą chatkę angolańską.
Mama Murity jest pisarką, a ojciec generałem w wojsku. Z kierowcą wyruszamy rankiem na zwiedzanie Luandy. Najpierw jedziemy do wypożyczalni, aby następnie naszym małym Chevroletem Spark rozpocząć podbój stolicy. Obiad zjadamy w jednej z lepszych restauracji na Ilha do Cabo za niecałe 6 USD. Czarnorynkowy kurs to 400 kwanza za dolara, a bankowy prawie dwa razy mniej. Odwiedziliśmy także Muzeum Militarne, gdzie sala z azulejos przedstawiającymi różne sceny z historii i przyrody Angoli robi duże wrażenie. Za wstęp do muzeum trzeba zapłacić 100 kwanza. Ropa kosztuje 135 kwanza za litr. Wieczorem docieramy szutrową drogą, którą Murita nazywa Paris-Dakar do domu.
Wczesnym rankiem, około szóstej wyruszamy na wschód kraju, zabierając po drodze siostrę zakonną. Zmierzamy z naszym kierowcą Edsonem do Kalanduli, miasteczka położonego zaraz przy trzecich pod względem wielkości wodospadach w Afryce. Po drodze zatrzymujemy się przy ogromnych skalnych monolitach zwanych Pungo Andongo. Podjeżdżamy najbliżej jak się da i wspinamy się ostatnie kilkaset metrów na ogromną skałę, z której roztacza się niesamowity widok. Spędzamy tutaj dobre pół godziny i wyruszamy dalej na wschód. Jeszcze przed zachodem słońca docieramy do majestatycznych wodospadów. Widok jest niesamowity. Można podejść do miejsca, gdzie woda spada z ostatniego progu skalnego. Najlepiej jednak oglądać wodospady z tarasu widokowego. Turystów nie ma żadnych. Po zachodzie słońca wjeżdżamy do kompleksu, który prowadzą siostry zakonne z Hiszpanii i Portugalii. To tutaj dorastała mama Murity. Przyjęcie mamy iście królewskie – ponad trzydziestka dziewcząt śpiewa dla nas powitalną piosenkę. Później, po smacznej kolacji z siostrą przełożoną, dziewczynki, które otrzymały od nas drobne upominki śpiewają dla nas w podzięce jeszcze raz. Miła rozmowa z angolańską siostrą Eleną wyjaśnia mi wiele w temacie funkcjonowania całego sierocińca.
Jak zwykle rankiem, zaraz po wschodzie słońca i smacznym śniadaniu, wyruszamy w drogę powrotną. Wszystko idzie jak z płatka, bez problemu do momentu, kiedy policja zatrzymuje nas i wlepia nam mandat dlatego, że jedziemy z kołami nie zamontowanymi oryginalnie w salonie. Musimy jechać blisko godzinę do najbliższego posterunku policji, aby zapłacić mandat i wrócić się do tego samego miejsca odbierając zatrzymane przez policjanta dokumenty. Około 15.00 jesteśmy w domu Marii w dzielnicy Benfica. Pyszny obiad, ryba, warzywa i ananasy dodają nam sił. Zaraz przed zmrokiem około 19.00 wyruszamy do Parku Narodowego Kissama. Wjazd jest zaraz przy głównej drodze, około godzinę jazdy na południe od Luandy. Trzeba zapłacić 2500 kwanza za wstęp, 4000 kwanza za poranne safari i 6000 kwanza za nocleg pod własnym namiotem.
Rankiem, zaraz po wschodzie słońca, ruszamy w głąb parku starą ciężarówką, pamiętającą pewnie jeszcze czasy wojny. Murita, dziadek, mama i czwórka dzieci wraz z nami siedzą pod daszkiem chroniącym od słońca, kiedy opuszczamy kemping. Słoń, antylopy, żyrafy i zebry. Trochę ptaków – szpaki, kilka drapieżnych i coś podobnego do przepiórek. Najciekawszym zwierzęciem był jednak widziany wczoraj wieczorem jeżozwierz. Park jest porośnięty bujną roślinnością między innymi górującymi nad wszystkim kaktusami. O 10.00 wyruszamy do Bengueli. Najpierw godzinę szutrowymi traktami wyjeżdżamy z terenu parku, a następnie około 500 kilometrów pokonujemy do asfaltowych drogach jadąc przez Porto Amboim, Sumbe i Lobito. Droga nie byłaby taka zła gdyby nie ogromne dziury pojawiające się niespodziewanie raz po jednej stronie drogi, raz po drugiej. Dziury te zwane tutaj „crateros grandes” są częstą przyczyną urwania zawieszenia, przebitych opon i innych poważniejszych wypadków. Trzy razy wpadliśmy do takich asfaltowych wyrw, ale na szczęście nasze małe autko wyszło z tego prawie bez szwanku gubiąc tylko prawy kołpak. Obiad zjedliśmy w Sumbe, w supermarkecie Shoprite. Tutaj w barze Hungry Lion zestaw dwóch kawałków kurczaka z frytkami i bułką kosztował 890 kwanza. Dotarliśmy do Bengueli około 20.00, kiedy to siostra Murity z mężem odebrała nas i pokierowała do swojego domu na nocleg. Kolacja, którą zostaliśmy poczęstowaliśmy była iście królewska – ośmiornice, ryż z grzybami, guacamole i świeża sałata z cebulą. No i angolańskie piwo Cuca.
Paliwo kosztuje 135 kwanza za litr. Rankiem, po dobrze przespanej nocy, ruszamy sprawdzić jak wygląda nadmorska Benguela. Ulice, które obsadzone są z obu stron pięknymi palmami, prowadzą do Praia Morena, ciągnącej się kilometrami pięknej plaży, gdzie czysty Atlantyk wlewa się na żółty piasek i… i niestety sterty śmieci. To jedyna wada krajobrazu. Niektóre domu i budynki publiczne są pięknie utrzymane i pomalowane na pastelowe kolory nadając miastu lekki, nadmorski charakter. Benguela jest atrakcyjna. Obiad zjedliśmy w ładnej restauracji Outback, gdzie duża pizza kosztowała 2500 kwanza, piwo 350, a coca-cola 300 kwanza.
Wstajemy około 5 rano, a o godzinie szóstej jesteśmy już spakowani w aucie na ulicach Bengueli. Jesteśmy bardzo wdzięczni Fatinii i Sixto, którzy ugościli nas przez dwie noce u siebie. Droga na południe w kierunku Lubango początkowo wydaje się dużo lepsza niż ta wiodąca na północ, ale to tylko pozory. Kiedy wpadamy w jedną z wielkich dziur i o mało co nie urywamy zawieszenia nasza czujność wraca do normy. Około 12.00 dojeżdżamy na resztkach paliwa do Lubango, skąd kierujemy się na urwisko Tunda Vala. Widoki i wrażenia nie do opisania. Nikogo oprócz nas nie spotkaliśmy. Po półtorej godziny wracamy do Lubango i kierujemy się na punkt widokowy, z którego rozpościera się panorama przełęczy Serra da Leba. Wjazd kosztuje 150 kwanza, które pobiera policja na głównej drodze. Zaraz po 16.00 wjeżdżamy do Namibe, gdzie zatrzymujemy się na obiad w restauracji Mana przy głównej ulicy. Tam, godzinę później, odbiera nas Papa Chico, kierowca z Flamingo Lodge. Auto zostawiamy na parkingu za restauracją i w godzinę dojeżdżamy przez samym zmrokiem do lodży Flamingo, gdzie rozbijamy namioty. Piękna plaża, a w tle brązowe, nagie, surowe góry z piaskowca. Oprócz jednej pary z RPA i nas nie ma tutaj nikogo.
Ceny za nocleg we Flamingo Lodge obejmują trzy posiłki dziennie i dowolną ilość napojów w tym piwo. Poranna, całodniowa wycieczka na wydmy i do formacji skalnych rozpoczynająca się o 9.00 to koszt 55 000 kwanza za naszą dwójkę. Nocleg w namiocie z jedzeniem to wydatek rzędu 4000 kwanza, a transport z Namibe i z powrotem kosztuje 14 000 kwanza za jeepa (max 4 osoby). Wycieczka warta jest swojej ceny, gdyż docieramy na wydmy, które wpadają bezpośrednio do Atlantyku, a miejscami na brzegu widzimy foki i karapaksy żółwi zabitych przez szakale. Formacje skalne przy łuku zwanym tutaj Arco są niesamowite. Brązowe skały zbudowane z piaskowca żelazistego, żółte, czerwone i szare ostańce tworzą niesamowity krajobraz, a przejazd korytem rzeki, która płynęła tędy przez tysiącami lat, długo zostanie w naszej pamięci. Po południu wracamy do Flamingo Lodge i korzystamy z promieni słonecznych kąpiąc się w nieco chłodnym tutaj Atlantyku. To warte polecenia miejsce, gdzie jedynymi turystami są przybysze z Namibii lub RPA, którzy zainteresowani są wyłącznie łowieniem dużych ryb.
Rankiem około szóstej, kiedy słońce leniwie wychyla się zza horyzontu jemy smaczne śniadanie i Papa Chico, kierowca z Flamingo Lodge, odwozi nas do Namibe. Nie jest to jednak zwykła przejażdżka znaną nam już wcześniej trasą, ale niesamowity rajd terenową toyotą po plaży. Przez ponad 60 kilometrów pędzimy zaraz przy falach z prędkością prawie 100km/h. Kierowca sprawnie unika najeżdżania na fale, a co kilka kilometrów musi na jakiś czas oddalić się od linii wody, gdy skały uniemożliwiają przejazd. Po godzinie siedzimy już w naszym małym bolidzie i zmagamy się z angolańskimi drogami. Odcinek do Lubango jest naprawdę niezły ze śladową ilością wielkich dziur. Dalej niestety nie jest już tak wygodnie. Do Lobito dojeżdżamy zaraz przed zmrokiem, gdzie trafiamy chyba do najlepszego hotelu w mieście – Hotelu Terminus. Za cenę 23 900 kwanza otrzymujemy piękny, klimatyzowany pokój z widokiem na zatokę i wliczonym w cenę śniadaniem bufetowym. Wyśmienita ryba z ziemniakami i surówkami kosztuje 2650 kwanza, a duży homar to wydatek 5500 kwanza. Piwo Cuca kosztuje 400 kwanza. Hotel ma basen i czystą plażę z parasolami.
Niestety za długo nie możemy korzystać z luksusów hotelu Terminus. Zaraz po zjedzeniu śniadania, jeszcze przed siódmą ruszamy w trasę do stolicy. Zatrzymujemy się w restauracji przy stacji benzynowej na krótki obiad. Za 1500 kwanza można zjeść smacznego omleta lub otrzymać dużą zupę warzywną. Coca cola kosztuje 300 kwanza. Na przedmieściach Luandy zatrzymujemy się przy Muzeum Niewolnictwa, gdzie rozłożył się duży targ wypełniony sprzedawcami pamiątek. Poszukiwałem masek Tchokwe. Targ jest zaskakująco interesujący. Sprzedawców jest mnóstwo, a masek jeszcze więcej. Niestety początkowe ceny 25 000 – 30 000 kwanza za małą maskę to za dużo na moją kieszeń. Jednak po długich targach okazuje się, że za tą kwotę można otrzymać 3-4 średniej wielkości maski. Warto było zatrzymać się tutaj. Przed samym zmrokiem docieramy do Ilha de Luanda, gdzie hoteli jest niewiele, a te które są otwarte są drogie. Zatrzymujemy się w hotelu Marinha, który pamięta lepsze czasy, ale kasyno podobno jeszcze działa. Basen niestety już nie. Pokój dwuosobowy kosztuje 26 000 kwanza, ale standardem znacznie odbiega od wczorajszego hotelu Terminus na półwysie Restinga w Lobito. W cenę jest wliczone bufetowe śniadanie. Wieczorem jemy kurczaka z frytkami za 3000 kwanza. Piwo Nocal (330 ml) kosztuje 400 kwanza.
Po śniadaniu korzystamy z bliskości oceanu i wędrujemy w klapkach na pobliską plażę. Woda jest orzeźwiająca. Po dwóch godzinach wracamy do hotelu, aby opuścić pokój przed południem. W trakcie obiadu w hotelowej restauracji odwiedza nas mąż Tanii, Edson, kierowca Murity i sama Murita. Co za niespodzianka! Ruszamy na lotnisko i około 16.00 docieramy do biura Europcar, aby oddać samochód. Do przewidzenia były drobne komplikacje i tak też się stało. Trzeba było zapłacić zaległe ubezpieczenie obligatoryjne dla aut wyjeżdżających poza stolicę (mają gps w samochodach) oraz opłatę 5000 kwanza za zgubiony kołpak, który odpadł gdzieś na nierównościach. Wieczorem Murita z Chrisem przyjeżdża na lotnisko. Miłe pożegnanie!