Kamerun

Gerald Durrell, niegdyś mój ulubiony brytyjski pisarz, zoolog i konserwator przyrody już jako dwudziestodwulatek zorganizował, sfinansował i poprowadził ekspedycję do Kamerunu. Ponadto potrafił swoje bogate wspomnienia z zoologicznych wypraw opisać w niesłychanie zabawny sposób. Będąc jeszcze studentem natrafiłem na jedną z jego książek – Bafut Beagles. Na język polski została przetłumaczona pod tytułem Ogary z Bafut. Całe studia marzyłem o odwiedzeniu kiedyś wioski Bafut i ujrzeniu na własne oczy wszystkich węży i innych afrykańskich stworzeń, które łapał. Na wiele lat zapomniałem o Geraldzie Durrellu i o jego dzikich bestiach, ale kiedy w zeszłym roku studiując mapę Kamerunu rzuciła mi się w oko nazwa miasteczka Bafut od razu wiedziałem, że muszę tam pojechać. Nigdy nie sądziłem, że będę miał okazję odwiedzić pałac Fona czyli lokalnego władcy Achirimbi II, którego opisywał Durrell, ale bardziej poruszała moją wyobraźnię możliwość ujrzenia Petera Shu, Króla Węży – The King of The Snakes, którego można spotkać w Bafut wraz z dziesiątkami gadów, które trzyma w swojej małej chatce z gliny przy głównej drodze wiodącej z Bamendy do Wum. Gerald Durrell znał Petera Shu. Peter Shu żyje, Durrell już nie. Czyż nie jest to wystarczający powód aby zaplanować eskapadę do Kamerunu?

Yaounde – Kribi – Campo – Bafoussam – Foumban – Bamenda – Bafut – Wum – Limbe – Douala

Notatka z trasy (27.06.2017)

Dzień: 

Nsimalen to niewielkie lotnisko obsługujące stolicę Kamerunu, Yaounde. Kiedy lądowaliśmy tutaj w środku nocy sprawiło wrażenie opuszczonego i trochę zaniedbanego baraku z grupką krzątających się ludzi. Dziwne, bo formalności nie zabrały, jak to zwykle na Czarnym Lądzie bywa, kilku godzin, ale kilkanaście minut. Może dlatego, że to był jedyny lot do obsługi o tej porze, a może coś się w Afryce zmienia. Nie wiem. W każdym bądź razie aparycja celników i temperatura powietrza od razu zdradziły fakt, że znaleźliśmy się gdzieś poza Europą i poza szeroko pojętą cywilizacja Zachodu. Zanim dostrzegłem swój pokryty pyłem i kurzem plecak wyjeżdżający na taśmie bagażowej mignęła mi przed oczami twarz białego człowieka stojącego i czekającego na kogoś zaraz za bramkami oddzielającymi halę przylotów od pozostałej części lotniska. Jak się później miało okazać była to twarz ojca Darka czekającego na nas przed terminalem. Kilka minut potem byłem już pewny, że wylądowałem w Afryce. Pędziliśmy w mroku słabo oświetlonymi uliczkami stolicy Kamerunu zbliżając się do miejsca, gdzie ojciec Darek zbudował Dom Dziecka. Było przyjemnie ciepło, ale nie gorąco, a komary nie uprzykrzały życia. Trwała jeszcze pora sucha.

Harmattan znad Sahary zawiewał drobny pył piaskowy skutecznie odcinając ziemię i jej mieszkańców od słońca. To właściwie nie chmury, tylko jednolita piaskowa kołdra przykrywająca niemalże cały kraj w porze suchej. Niebo nie było niebieskie tylko biało-szare. Trochę bez wyrazu, jakby miało mżyć. Ale nie mżyło, nie padało i było gorąco. Do późnej nocy i przy śniadaniu dyskutowaliśmy i snuliśmy różne opowieści o Afryce i śmiałkach zapuszczających się w ten rejon świata. A to o Cizia Zyke, francuskim podróżniku urodzonym w Maroku,  a to o naszym rodaku Kazimierzu Nowaku, który przejechał cały kontynent na rowerze, a to malarii czy AIDS, które zabija miejscowych w strasznym tempie i w przerażający sposób. Tak minęło spotkanie z ojcem Darkiem, trochę przerywane bezczelnymi okrzykami papugi żako zamkniętej w klatce wiszącej kilka metrów od naszego stołu.